"Gra świateł i cieni"
"Words That Go Unspoken, Deeds That Go Undone", czwarta płyta angielskiej grupy Akercocke, której premiera odbyła się na początku października 2005 roku przyniosła kolejną wyrazistą muzyczną miksturę agresywnego black / death metalu i nie mnie istotną porcję postępowego, intrygującego złożonością grania. Wielowymiarowość, kontrast, zawikłanie lub, jak nazwał to w rozmowie z Bartoszem Donarskim śpiewający gitarzysta Jason Mendonca "nieustanna gra świateł i cieni" - to podstawowe hasła próbujące określić wysublimowane dźwięki tworzone przez podopiecznych Earache Records. I choć zabrzmi to oksymoronicznie i wewnętrznie sprzecznie, brutalni dżentelmeni z Londynu mają w sobie zarówno coś z bezwzględnej bestii, jak i wyciszonego, ułożonego flegmatyka. Może właśnie dzięki temu ich muzyka jest wciąż tak bardzo charakterystyczna?
Nowy album radzi sobie całkiem dobrze. Tak czy inaczej, Akercocke zawsze kroczył własną drogą nie czekając na reakcje ludzi. Przywiązujecie w ogóle jakąkolwiek wagę do opinii innych?
To bardzo dobre pytanie. Nie chcę być arogancki, ale nie bardzo. Owszem, miło jest jeśli ludziom od czasu do czasu podoba się to, co robimy lub gdy czytamy pochlebne opinie na nasz temat, ale bez przesady. To tylko interesujące spostrzeżenia, bo nawet jeśli nazwanoby to tandetą, to i tak dalej robilibyśmy swoje. Nam zawsze chodziło o zadawalanie samych siebie. Może brzmi to trochę egoistycznie, ale taka jest prawda.
Myślisz, że nowa muzyka przyciągnie do Akercocke większą ilość ludzi?
Wątpię. Co prawda płyta jest może nieco bardziej przystępna i zawiera największą dawkę melodii, w odniesieniu do tego, jak graliśmy na wcześniejszych dokonaniach, jednak gdy słucham tego materiału w całości to odnoszę wrażenie, że jest to nadal niezwykle dziwna muzyka. To granie jest tak dziwaczne, że w ogóle wątpię, czy zyskamy nim nowych zwolenników.
Zgodzisz się, że muzycznie "Words That Go Unspoken..." w pewnym sensie zaczyna się tam, gdzie kończy się poprzedni album?
Absolutnie tak. Pisanie utworów to ciągły proces i w naszym przypadku nie ma wyznaczonego okresu czasu, w którym wyłącznie tworzylibyśmy muzykę. Niektóre utwory z nowej płyty nabierały już swoich kształtów w trakcie nagrywania "Choronzon". To po prostu logiczna kontynuacja.
Waszą muzykę znów można też rozpatrywać na wielu płaszczyznach.
Nasza muzyka jest nieustanną grą świateł i cieni. Czasami gramy wielobarwnie, w innym miejscu bardziej ascetycznie. Nieustannie staramy się podkreślić dynamikę muzyki, przez używanie wielorakich środków. Są to działania z góry zamierzone.
Ponownie mamy też do czynienia z wyraźną grą kontrastów.
Zgadza się. Wszystko na tym albumie jest znacznie bardziej spolaryzowane. W ekstremalnych partiach, ten materiał jest może nawet najbardziej brutalną muzyką, jaką kiedykolwiek stworzyliśmy. Jest to szczególnie zauważalne w takich utworach, jak "The Penance" czy "Seduced".
Z kolei na przeciwnej stronie bieguna znajdziemy chociażby "Dying In The Sun" lub drugą połowę "Shelter From The Sand", gdzie jest zupełnie inny klimat. Można to nazwać krańcowymi przeciwieństwami. Z wiekiem zdobywamy nowe umiejętności, o których wcześniej tylko dyskutowaliśmy. Dziś ten wewnętrzny potencjał staje się widoczny.
Po wysłuchaniu tej płyty zacząłem się zastanawiać, czy pewnego dnia przestrzeń wyznaczana przez brutalną muzykę nie stanie się dla was pewnego dnia za mała. Czy możliwa jest dramatyczna zmiana stylu?
Trudno powiedzieć. Nigdy nie mówię nigdy. Nie wiem, jak to się może potoczyć w Akercocke, ale jeśli chodzi o mnie to od zawsze pracuję jednocześnie na kilku różnych płaszczyznach. Nawet obecnie. W niektórych kręgach jestem bardziej znany z mojej muzyki elektronicznej niż gitarowej.
Zaczynam być też rozpoznawalny w sferze muzyki folkowej, która jest kolejną dziedziną, będącą w kręgu moich zainteresowań. Słucham też sporo world music. Uważam zresztą, że ograniczanie siebie tylko do jednej rzeczy jest najprostszym działaniem jakie można wykonać. Ja staram się szukać znacznie szerzej.
Kolejnym ważnym elementem "Words That Go Unspoken..." są twoje bardzo zróżnicowane wokale, od wrzasków i ryków po naturalny śpiew. Podejrzewam, że ma to wiele wspólnego z muzyką i tym, że starasz się nadążyć za jej zmieniającymi się nastrojami.
Znasz zapewne wiele zespołów, które grają cudownie dynamiczną muzykę, ale wrzeszczą przy tym cały czas w jednym tonie, w niezmienny sposób. Wydaje mi się, że te wszystkie naprawdę brutalne wokale są robione trochę, nie z chęci, ale obowiązku. Tak przecież jest też najłatwiej.
Postawienie kogoś przed mikrofonem i nakazanie mu krzyczenia aż do bólu głowy nie jest żadnym wyczynem. Nie zaprzeczam, w pewnych grupach to się doskonale sprawdza i jest na miejscu, ale w innych już raczej nie bardzo. Np. bardzo lubię Isis, grają niesamowita muzykę, ale zawsze zastanawiam się, dlaczego ten człowiek bez przerwy tak samo się wydziera. Nie wiem, ale wydaje mi się, że to wszystko byłoby jeszcze bardziej interesujące, gdyby struktura wokalu była wielowymiarowa.
O czym jest nowa płyta?
David [Gray, perkusja] pisze właściwie 90 procent tekstów i ostatnio postarał się nieco urozmaicić swoją twórczość. Przy pracy nad tym albumem czytał sporo książek poświęconych teologii, biblijnej faktografii i kościelnych instytucjach. Skierował też trochę swoją uwagę na inne obszary poznawcze, ale tak naprawdę zawsze pisze o tym, co najbardziej lubi. Jak mniemam podstawą są wciąż rogate kobiety z dużym bufetem i randki w ich towarzystwie (śmiech).
Nowy album ponownie zmiksował Neil Kernon w USA. Czy tym razem było trochę lepiej, jeśli chodzi o wysoki temperatury teksańskich prerii? Pamiętam, że kiedy ostatni raz rozmawialiśmy, bardzo narzekałeś na niemiłosierne upały.
Aż dziw, że ktoś to pamiętał! (śmiech). Tym razem było o tyle zabawnie, że pojechałem do Chicago, a nie Teksasu, żeby pracować nad płytą. Ostatni raz, kiedy byłem w Chicago, przed tą sesją, jeszcze w październiku, było przeraźliwie zimno, niemal zero stopni. Do domu przywiozłem wspomnienia bardzo chłodnego miasta. Pomijam już to, ze z moją geografią nigdy nie było najlepiej.
Za to, gdy w lipcu przyjechałem do Neila, było z kolei tak upalnie, że ludzie opalali się na ulicach (śmiech). Nie mogłem w to uwierzyć. Przyleciałem ze swoim długim, ciepłym płaszczem, spodziewając się złej pogody, a zastałem piękną aurę. Nie miało to jednak większego znaczenia, bo cały czas spędziłem w klimatyzowanym studiu.
Poza tym etapem, cały longplay rejestrowaliście we własnym studiu w Anglii. Trudno mieć do tego brzmienia jakieś zastrzeżenia, jednak mają wsparcie wytwórni i odpowiednie środki, spokojnie moglibyście nagrywać w bardziej znanym miejscu. Wybraliście inaczej.
To nie była właściwie kwestia wyboru czy konieczności. Już od dwu albumów powtarzamy sobie, że w końcu musimy spróbować zrobić to jak inne zespoły. Pojechać do studia na kilka tygodni i całkowicie skupić się na zadaniach. I w zasadzie tylko z powodu tego, jak każdy z nas miał poukładane własne plany, znów nie byliśmy w stanie tego zorganizować. Przyznam, że byłem nieźle wkurzony, że znów sami musimy się zabrać na nagrywanie. W ostatecznym rozrachunku nie mam jednak zamiaru narzekać. Osiągnęliśmy rozsądne rezultaty, które nas zadowalają.
Jak zatem przebiegały same nagrania?
Atmosfera podczas nagrań była zdecydowanie najlepsza z dotychczasowych. Pracowaliśmy naprawdę bardzo szybko. David nagrał perkusję błyskawicznie, Peter [Theobalds] zarejestrował bas w ciągu tygodnia i tak samo było z gitarami, jeśli chodzi o mnie i Matthew. Nie znaczy to oczywiście, że były to tydzień ciągłego nagrywania, tylko po kilka godzin, wieczorem po pracy. Nie było też żadnego stresu, co wydaje mi się, w jakiś sposób słychać na tym albumie.
Jak powszechnie wiadomo, znani jesteście ze swojego sposobu ubierania się. Ciekawe, czy tak szykownie nosicie się również na co dzień?
Jako zespół, nie ubieramy już tak często koszul i krawatów, jak to kiedyś robiliśmy. Jest to konsekwencją naszego zeszłorocznego wyjazdu do Stanów, gdzie odkryliśmy, że utrzymanie w czystości i prasowanie tych białych koszul jest sprawą niebywale skomplikowaną. A cała trasa trwała sześć tygodni. Dlatego musieliśmy trochę wyhamować z naszym wizerunkiem.
Choć wciąż nosimy się szykownie. W codziennej pracy też muszę się ubierać elegancko i to jak wyglądam jest właściwie częścią mnie. Poza tym nasz image nie pasuje do ekstremalnej muzyki i sceny, której jesteśmy częścią. I właśnie dokładnie dlatego to robimy.
W takim razie, jaki jest twój stosunek do typowego metalowego stroju, pełnego lśniącej czarnej skóry i gwoździ?
Uważam, że jest świetny. Kiedyś uwielbiałem oglądać zdjęcia Immortal. Jak sądzę Horgh i reszta chłopaków sami sobie te kostiumy robili. Zawsze lubiłem fantazjować, że noszą się tak cały czas, np. gdy idą w piątek po pracy na zakupy i kupują warzywa na kolację. Że z tymi wszystkimi kolcami z luzem paradują po supermarkecie (śmiech).
Albo, że pomalowany Horgh idzie odwiedzić swoją babcie. Ale już tak poważniej, nie mam nic do tego. Myślę, że to fajna sprawa.
"Words That Go Unspoken, Deeds That Go Undone" powstał już z nowym gitarzystą Matthew Wilcockiem. Znając waszą filozofię i przekonania, znalezienie odpowiedniej osoby nie było zapewne zadaniem łatwym.
Najważniejsze dla nas jest to, żeby była to osoba, z którą możemy się porozumieć. Matthew mógłby być również dobrze muzułmaninem lub zwolennikiem judaizmu. Oczywiście żartuję. Ale prawda jest tak, że jeśli na poziomie komunikacji jest w porządku, to i w sprawach twórczych nie będzie problemów.
Trzeba wziąć też pod uwagę to, że ja, Pete i Dave jesteśmy przyjaciółmi od prawie dwudziestu lat, jesteśmy gnojkami, którzy doskonale się znają i porozumiewamy się niemal na poziomie telepatycznym. Sprawa nie polegał więc na tym czy znajdziemy fajnego człowieka, tylko czy ten ktoś będzie w stanie z nami trzema wytrzymać w jednym pomieszczeniu. Kiedy Matthew przyleciał do nas z Australii na kilka prób, od razu wiedzieliśmy, że to właściwy gość. My mamy spory luz, a on jest do cholery Australijczykiem, więc ma zwis na wszystko. A poza tym to doskonały gitarzysta.
Dziękuję za rozmowę.