"Dużo śpiewamy o seksie"
Śpiewający gitarzysta Dan Wilson, John Munson i perkusista Jacob Slichter, to bardzo sympatyczne trio z Minneapolis, znane miłośnikom radosnego poprocka pod nazwą Semisonic. Niesiona sukcesem albumu "Feeling Strangely Fine” grupa wydała niedawno kolejną płytę, zatytułowaną znacząco "All About Chemistry". Płyta zawiera 12 pogodnych, chwytliwych utworów, w tym "One True Love", napisany i nagrany wspólnie ze słynną amerykańską wokalistką Carole King. Na pytania Jarosława Szubrychta odpowiadał Jake Slichter, perkusista zespołu.
Jak ci się podoba w Europie?
Bardzo! Zagraliśmy już sporo koncertów w Wielkiej Brytanii i kilka na kontynencie, i muszę ci powiedzieć, że jestem mile zaskoczony podejściem mieszkańców Europy do muzyki. Na festiwalu w Anglii ludzie, którzy stają kilometr od sceny, wciąż uważnie słuchają muzyki. Tymczasem w Stanach wystarczy, że oddalisz się od sceny parę kroków, a już wszyscy wykazują większe zainteresowanie pokazami jazdy na deskorolce albo stoją w kolejce do salonu tatuażu.
Czy nie czujecie się na takim festiwalu jak “Rock Im Park" trochę obco?
(śmiech) Wiem, co masz na myśli. Te wszystkie metalowe zespoły i my... Różnimy się od nich nie tylko ze względu na samą strukturę utworów czy brzmienie, ale przede wszystkim ze względu na zawartość emocjonalną muzyki. Podobały mi się takie zespoły, jak Rage Against The Machine, które również łączyły bardzo ciężkie brzmienie z rapem, ale Linkin Park czy Limp Bizkit nie robią już na mnie takiego wrażenia.
Czy muzyka Semisonic niesie ze sobą jakieś przesłanie, czy chodzi tylko o dobrą zabawę?
Myślę, że sięgamy znacznie głębiej. Bardzo ważną częścią naszej twórczości są teksty, które w dużej mierze traktują o miłości, o związkach i problemach z nimi związanych. Chodzi nie tylko o związki pomiędzy kochankami, ale również o przyjaźń, która też nie bywa łatwa. Na nowej płycie dość dużo śpiewamy również o sprawach seksu. Wiesz, nie jesteśmy kaznodziejami, nie dajemy sprawdzonych recept na życie, nie namawiamy ludzi do niczego. Poprzez muzykę staramy się raczej dociec, kim my sami jesteśmy, chcemy się lepiej zrozumieć, a przy okazji być może pomóc innym zrozumieć siebie.
Wspomniałeś o seksie - czy “Get A Grip" to utwór o masturbacji?
Jak najbardziej! Wydaje mi się, że Dan [Wilson, gitarzysta i wokalista zespołu - red.] napisał najlepszy w historii muzyki rozrywkowej numer o masturbacji. Widziałeś teledysk?
Widziałem i właśnie zamierzałem cię spytać, czy często zaglądasz na siłownię?
Prawdę mówiąc, bardzo często. (śmiech) Właśnie podczas ćwiczeń na siłowni wpadłem na pomysł nakręcenia teledysku właśnie w takiej konwencji.
Szkoda tylko, że w MTV pokazują ocenzurowaną wersję “Get A Grip", w której brakuje najlepszych scen...
Naprawdę?! Nie wiedziałem o tym. Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że mogą ocenzurować nawet takie, w gruncie rzeczy dość niewinne i zabawne obrazki. To śmieszne.
Tytuł waszej płyty - “All About Chemistry" [To wszystko chemia] - może równie dobrze traktować o relacjach pomiędzy mężczyzną i kobietą, jak i o stosunkach panujących w zespole. Która interpretacja jest prawidłowa?
Obie. Kiedy pracowaliśmy nad tą płytą - a produkowaliśmy ją sobie sami! - uczyniliśmy ze studia nagraniowego rodzaj laboratorium. Sesja nagraniowa “All About Chemistry" zamieniła się więc w pewnego rodzaju artystyczne doświadczenie chemiczne. Z kolei same utwory traktują głównie o reakcjach, które mogą zachodzić pomiędzy mężczyzną a kobietą. Ale przecież zespół też jest pewnego rodzaju związkiem. Nie uprawiamy ze sobą seksu, ale dużo rozmawiamy, spędzamy ze sobą mnóstwo czasu, no i nie rzadko się kłócimy, aby potem znów dojść do porozumienia.
Na waszej nowej płycie wyróżnia się utwór “Act Naturally", który brzmi jak ballada z repertuaru Eltona Johna...
Myślę, że “Act Naturally" różni się od pozostałych utworów przede wszystkim dlatego, że postawiliśmy w nim na prostotę. To numer, który opiera się właściwie tylko na partii fortepianu, bez niepotrzebnych ozdobników, bez jakiejkolwiek dodatkowej elektroniki. Nie myślałem wcześniej o Eltonie Johnie, ale twoje porównanie w ogóle mnie nie zaskoczyło.
Czy, zgodnie z przesłaniem tego utworu, zachowujecie się naturalnie?
Nie wiem. Trudno mi powiedzieć, czy popularność Semisonic nas odmieniła, czy pozostaliśmy tymi samymi ludźmi... Staram się być sobą w każdych okolicznościach, ale gra w zespole często wymaga udawania. Czasami bywasz zmęczony i nie masz ochoty na rozmowę z kimkolwiek, nie chcesz nikogo poznawać, ale wiesz, że na twój koncert przyjechali ludzie z daleka i chcą zamienić z tobą choć kilka słów... Wtedy udaję, że jest wszystko w porządku. Mówię, że jest mi miło ich poznać, rozmawiamy, bo czuję, że właśnie tak powinienem się zachować. Do jeszcze innych sytuacji dochodzi, kiedy jesteśmy na scenie. Jestem diabetykiem i czasem odczuwam tego skutki. Pamiętam, jak podczas jednego z koncertów w Minneapolis, naszym rodzinnym mieście, nagle poczułem, że mam zapaść, reakcję insulinową. Wiedziałem, że za chwilę zemdleję, jeśli czegoś z tym nie zrobię, jeśli nie napiję się soku. Z drugiej strony za nic nie chciałem, by kumple z zespołu dowiedzieli się, jakie ciężkie chwile właśnie przeżywam, nie mówiąc już o tym, że za nic nie mogła się o tym dowiedzieć publiczność. I wtedy właśnie zachowywałem się nienaturalnie, ale myślę, że to jest obowiązek wykonawcy, który wchodzi na scenę. W życiu prywatnym staram się być sobą.
Jak doszło do tego, że Carole King napisała i wykonała z wami utwór "One True Love"?
Zajmuje się nami ta sama firma menedżerska. Pewnego dnia Carole powiedziała im, że chce dla odmiany nagrać coś z zespołem, który gra gitarową, alternatywną muzykę. Polecili jej Semisonic, a ona zgodziła się od razu, bo znała naszą pierwszą płytę i bardzo ją lubiła. Kiedy przyjechaliśmy na koncerty do Kalifornii, spotkaliśmy się z Carole i skomponowaliśmy razem trzy czy cztery utwory. Bardzo możliwe, że jeszcze kiedyś po nie sięgniemy.
Czy wasza muzyka wciąż ulega przeobrażeniom?
Na pewno. Przed nagraniem poprzedniej płyty całe nasze doświadczenie ograniczało się do podróżowania furgonetką po Ameryce i grania koncertów w małych klubach. To dosyć intymne doświadczenie, które zaowocowało raczej intymnymi piosenkami. Z kolei pracując nad ostatnią płytą, byliśmy już znanym zespołem, graliśmy na wielkich festiwalach dla tysięcy ludzi, dlatego nowe kompozycje są bardziej przypominają jedną wielką imprezę, niż osobiste zwierzenia. Jestem pewien, że każde nowe doświadczenie będzie miało podobny wpływ na naszą muzykę w przyszłości, ale dzisiaj trudno mi powiedzieć, co by to mogło być.
"All About Chemistry" to optymistyczna, pogodna płyta. Czyżbyście świadomie unikali ciemnej strony życia, tak chętnie opisywanej przez większość współczesnych zespołów?
Na poprzednim albumie pojawiały się takie klimaty, ale “All About Chemistry" miała być w założeniu płytą imprezową, dającą słuchaczowi kopa. Zresztą i tutaj pojawiają się nie najweselsze momenty, jak w utworze “Act Naturally", który opowiada o tym, że nie wszystko gra w związku, coś się psuje między nami, ale kiedy inni ludzie patrzą, musimy udawać, że jest wspaniale. Wcześniej bywało, że śpiewaliśmy o samobójstwach i innych mrocznych rzeczach, więc nie jesteśmy takimi wesołkami, za jakich nas bierzesz. Po prostu tym razem mieliśmy ochotę się zabawić.
Czym jest dla ciebie rockandrollowy tryb życia?
Jedynym dobrodziejstwem rockandrollowego trybu życia, z którego korzystam, są podróże. Cieszę się, że mogę dotrzeć we wszystkie te miejsca, których nigdy w życiu nie odwiedziłbym, gdybym nie grał w zespole. Nigdy nie pociągało mnie demolowanie pokojów hotelowych, ani wyrzucanie telewizorów przez okno. A jeśli kiedyś zostaniemy naprawdę wielkimi gwiazdami, zatrudnię na pełny etat nauczyciela języków obcych, który nie będzie odstępował mnie ani na krok. Chciałbym umieć mówić w jakimś innym języku oprócz angielskiego.
Dziękuję za wywiad.