Reklama

" Córka nie lubiła, gdy jej śpiewałam"

Aż osiem lat fani Helen Folasade Adu musieli czekać na jej nowy album. Po wydaniu w 1992 r. płyty "Love Deluxe”, wokalistka – znana powszechnie jako Sade – zniknęła. Miała kłopoty osobiste, rozstała się z mężem, mieszkała przez jakiś czas na Jamajce. Potem ułożyła sobie życie na nowo, urodziła córkę i z nową energię wróciła do studia nagraniowego. Na albumie „Lovers Rock” towarzyszą jej ponownie muzycy, z którymi odnosiła największe triumfy - Stuart Matthewman, Andrew Hale i Paul Spencer Denman, a w trzech nagraniach na instrumentach klawiszowych gra Janusz Podrazik, współautor dwóch spośród 11 nagrań na tej płycie. Z Sade o byciu matką, o córce, inspiracjach, Fun Lovin’ Criminals i nowej płycie, rozmawiał Adam Czerwiński (RMF FM).

Na twoją płytę trzeba było czekać bardzo długo. Co robiłaś przez ten czas?

Prowadziłam swoje prywatne życie i czekałam, aż nadejdzie odpowiednia chwila, kiedy będę gotowa do nagrania następnej płyty. Potrzebowałam takiego luksusu, że mogę się odciąć od otaczającego mnie świata i skupić się wyłącznie na pracy. Tak bowiem nagrywam swoje płyty, w zupełnej izolacji. Jednak przez długi czas nie miałam sił, aby się odciąć od mojego prywatnego życia, w którym zaszły duże zmiany. Musiałam więc poczekać na moment, w którym mogłabym poświęcić się tylko i wyłącznie pracy. Przez 8 lat czekałam na odpowiednią chwilę. Cztery lata temu urodziłam córeczkę i chciałam być przy niej, wiedziałam, że to nie czas na pracę. Kiedy zobaczyłam, że dojrzała do tego, abym mogła poświecić się pracy, zaczęłam myśleć o kolejnej płycie. Mimo wszystko to moje odcięcie od świata było dla niej bardzo trudne.

Reklama

Czy dziecko zmieniło coś w sposobie, w jaki piszesz utwory?

Nie. Ta rzecz bardziej zmieniła mnie wewnętrznie. Bycie rodzicem nie wywołuje drastycznych zmian, ale każda osoba stara się wtedy być lepsza, bo spogląda czasami na siebie właśnie oczami dziecka i wie, co powinna w sobie zmienić. Dzięki temu poprawiamy się, ale jest to przede wszystkim zmiana w nas samych. Zmieniło mnie to jako osobę. Jestem teraz bliższa osoby, którą chciałabym być. Bycie matką to duże wyzwanie.

Jesteś więc teraz pracującą matką?

Tak. Mogłam podjąć się wielu różnych zadań, dbać o karierę, ale nie potrafiłbym zaryzykować tego, że mogę ją przez to stracić, nigdy.

Jak córka ma na imię?

Ila.

W twoim nowym teledysku „King Of Sorrow” występuje trójka dzieci, czy Ila jest wśród nich?

Nie. Nie miałam ochoty pokazywać jej całemu światu i nie chciałam jej narażać na niewygody. Poza tym nie spodobałby się jej, ponieważ noszę na rękach inne dzieci. Sama chciałaby być noszona cały czas na rękach. Ale, niestety, jest już za ciężka, aby biegać z nią w szpilkach po ulicy. Poza tym w Porto Rico było okropnie gorąco. Nie chciałam, aby patrzyła, jak przebywam cały czas z innymi dziećmi, a nie mam czasu dla niej. Nie chciałam odpowiadać na pytania - ‘Mamusiu, dlaczego bawisz się z innymi dziećmi, a ze mną nie”. Pracę nad teledyskiem trwały prawie trzy dni, cały czas musiałabym zostawiać ja samą. Nie chciałam tego robić.

Czy kiedy pracujesz nad płytą, masz już gotowy materiał przed wejściem do studia?

Taka sprawa zdarzyła się w zasadzie tylko w przypadku pierwszej płyty. Przy następnych i przy tej ostatniej, cały materiał powstawał na miejscu, w studio. Oczywiście spotkaliśmy się kilka miesięcy wcześniej i rozmawialiśmy o różnych rzeczach, pewne pomysły powstały już wtedy, ale tak naprawdę nagrywaliśmy i pisaliśmy prawie w tym samym czasie. Przed właściwym nagraniem zrobiliśmy sobie też parę sesji z Januszem Podrazikiem, w jego domu, w jego studio, ale nie mieliśmy nic gotowego. Wszystko zostało w pełni napisane i nagrane w studio. Co prawda musiałam spędzać dużo czasu z dala od córki, ale cieszę się z końcowego efektu. Nagrywanie albumu to zawsze ogromny wysiłek. Jednak jest to także wspaniała zabawa i doskonały sposób na wyrażenie swych uczuć.

Jak oceniasz ten album?

To taka płyta, jaką zawsze chciałam nagrać. Lepiej już chyba nie można. Artysta nigdy nie nagra albumu idealnego, takiego, jaki by chciał, bo nigdy nie ma się dystansu do tego, co się robi. Uważam jednak, że ta płyta bardzo dobrze pokazuje, jak pracowaliśmy w studio. Pozwoliliśmy sobie na zostawienie paru niedoskonałości. Ten album, w mojej osobistej ocenie, bardziej nawiązuje do muzyki, która fascynowała mnie, gdy byłam młodsza. Nie chodzi tu o brzmienie, ale bardziej o spójność i wyrazistość przekazu.

Zaciekawiło mnie brzmienie gitary w „By Your Side”, jest dość nietypowe, ale idealnie pasuje.

Tak i wiem, że wielu osobom ta gitara nie odpowiada, ale nie zastanawialiśmy się w ogóle nad tym podczas nagrywania. Teraz już nie zwracam na nią uwagę. Staraliśmy się zachować jak najwięcej tych pierwszych pomysłów, nie przerabiać niczego, aby utrzymać te uczucia zawarte w tej muzyce, ten jej czar.

Czy w samym procesie nagrywania dużo rzeczy zmieniliście?

Jak już mówiłam, staraliśmy się zachować jak najwięcej tych pierwszych podejść i oryginalnych pomysłów. Często musieliśmy iść na kompromis, nagrać coś lepiej, ale kosztem mniejszej spontaniczności, albo z drugiej strony czasami stawialiśmy na atmosferę, przymykając oko na drobne niedociągnięcia techniczne. Oczywiście, wiele rzeczy było zmienionych całkowicie, ale staraliśmy się, aby było ich jak najmniej.

Czy na tej płycie nie brakuje trochę brzmienia saksofonu?

Nagraliśmy partię saksofonu do „Somebody Already Broke My Heart”, o której wszyscy mówili, że idealnie będzie tam pasowała, bo to typowy utwór w stylu Sade. Gdy jednak zrobiliśmy to, okazało się, że utwór brzmi jakby pochodził z taniego filmu porno. Dlatego też doszliśmy do wniosku, że podejmiemy to ryzyko, iż część ludzi może być niezadowolona z tego, że nie ma tego saksofonu. Ale to nie była jakaś świadoma decyzja, tylko po prostu efekt ewolucji, naszego muzycznego rozwoju. Cieszę się, że nie nagraliśmy tego saksofonu tylko dlatego, że tak wypadało. Przez pewien czas Stewart nie bardzo mógł się z tym pogodzić, ale myślę, że już tego nie żałuje. Cenię sobie tę niezależność.

Powiedziałaś, że album „Lovers Rock” jest prawie idealny. Czy tak samo czułaś się w przypadku poprzednich albumów?

To bardzo osobiste odczucie. Jest bliższy moim korzeniom, muzyce przy której dojrzewałam. Nie brzmię jak artyści, których słuchałam, nie przekazuję tego samego, ale jest do tego zbliżone. Podobnie czułam się przy poprzednich płytach. Mam nadzieję, że przy następnej też będę tak się czuła. Ale tak powinno przecież być. Przy każdej następnej płycie powinniśmy się czuć pewniej i lepiej. Jeśli tak nie jest, to nie powinno się wydawać takiego albumu. Jeśli bowiem sam dochodzisz do wniosku, że nie posuwasz się do przodu, to nie ma to sensu. Z drugiej strony jestem pewna, że znajdą się tacy, którym „Diamond Life” podoba się bardziej od „Lovers Rock”, ale taka powinna być ogólna zasada.

Skąd czerpałaś inspirację do muzyki na ten album?

Głównie z muzyki reggae. W żadnym wypadku nie jest to jednak płyta reggae, bo zrobiliśmy to wszystko po swojemu. Można jednak tę muzykę gdzieś tam wyczuć. Na pewno ta płyta jest surowsza od poprzednich i można w niej znaleźć odbicie muzyki, której słuchałam, gdy byłam młoda i na której dorastałam.

Czy jednak „Lovers Rock” to także styl muzyczny?

Ach, tak. ‘Lovers rock’ to brytyjska wersja reggae, która powstała jako odpowiedź na amerykański r’n’b. Tam muzyka jest właśnie gdzieś pomiędzy tymi obydwoma kierunkami. Przy okazji singla „Stronger Than Pride” wydaliśmy remiks w stylu lovers rock. Mad Professor jest producentem muzyki lovers rock i to on jest odpowiedzialny za to brzmienie. To wprawdzie nie jest muzyka, którą gramy, ale pamiętam chwile, kiedy ze Stewartem siedzieliśmy w studio i wymyślaliśmy właśnie tego typu dziwne rzeczy, grając nasze piosenki w stylu lovers rock. Poza tym podoba mi się ta wieloznaczność, z jaką można popatrzeć na tytuł tej płyty. Można tu myśleć właśnie o muzyce lub skale, gdzie spotykają się kochankowie. Nie chciałam, aby ten tytuł był zbyt poważny, ale aby był ciekawy.

Na nowym singlu jest remiks dokonany przez zespół Fun Lovin’ Criminals. Przy ich poprzedniej płycie pomagał im Stewart. Co sądzisz o ich muzyce?

Nie wiem o nich zbyt wiele i nie słyszałam ich płyt. Słyszałam ostatni singel, wkrótce dostanę ich nowy album. Poprosili Stewarta, czy mogą zrobić remiks. Oni są z nim zaprzyjaźnieni, pracowali razem. Stewart do mnie przyszedł i zapytał, co o tym myślę. A ja na to: „Fun Loving Criminals??? Z taką nazwą???” Spodobali mi się jednak za sam remiks. Nigdy się z nimi wszystkimi nie spotkałam, poznałam tylko jednego, kiedy dostarczał już gotowy remiks do wytwórni. Podobał mi się, bo swym klimatem przypominał mi klasyczne reggae. Polubiłam ich za to, bo skoro zrobili coś takiego, to muszą być przyjemnymi facetami.

A co z Guru, on też zrobił remiks?

Lubię jego muzykę, jego twórczość znam dość dobrze.

A czego słuchasz w chwili obecnej?

W ostatnim czasie zagłębiam się w muzykę latynoską, staram się ją dobrze poznać. Poza tym lubię słuchać wykonawców w rodzaju Mercedes Sosa, Cesarii Evora, ludzi tego typu. To znaczy w podobnym stylu, one są wyjątkowe. Ogólnie słucham muzykę latynoską. Nie jest mi także obcy hip hop i to nawet w tej ostrzejszej formie, czyli taki już typowy rap. Z drugiej jednak strony sięgam też po starsze płyty, klasykę jazzu i soulu, funkowe nagrania z przeszłości i reggae.

A co z trasą? Cieszysz się, że wracasz na scenę?

Tak, cieszę się, że będę mogła wreszcie śpiewać na żywo. Miałam długą przerwę. Nie mamy jeszcze żadnych planów, ale mam problem z Ilą. Nie chcę jej zostawiać, ale z drugiej strony, kiedy będzie przy mnie, nie będę mogła się skupić nad tym, co robię. Źle bym się czuła wiedząc, że jest gdzieś blisko, a ja jej nie kładę do łóżka. A ja lubię się angażować maksymalnie w swoje działania. Z Ilą to nie będzie możliwe.

Koncerty zaczęły ci sprawiać przyjemność od trasy „Love Deluxe”, prawda?

Tak, wtedy wreszcie pozbyłam się nerwów i obaw, że nie jestem jeszcze odpowiednio dobrą wokalistką. To był dla mnie ogromy wysiłek. Dopiero gdy nabrałam tej pewności siebie, mogłam się zacząć realizować jako artystka, a nie myśleć tylko o tym, czy mi wyjdzie i cieszyć się, że już to mam za sobą. To było straszne, ale na szczęście ma już te obawy za sobą.

Czy myślałaś kiedyś o nagraniu albumu z jazzowymi kompozycjami?

Raczej nie. Nie postrzegam siebie jako typowej piosenkarki. Wiem, że mam swój własny styl, ale nie potrafię o sobie powiedzieć, że jestem piosenkarką w dosłownym tego słowa znaczeniu. Ja bardziej opowiadam swym głosem pewne historie, coś jak bard w spódnicy. Te jazzowe standardy spodobały mi się właśnie dlatego, że brzmią tak a nie inaczej. Gdybym chciała zrobić ich własne wersje, to zrobiłabym to tylko wtedy, gdybym nie pisała własnych piosenek. Nie muszę się wyrażać poprzez te piosenki, bo mogę poprzez swoje. Nie jestem chyba też obdarzona, aż tak dobrym technicznie głosem, aby sprostać temu wyzwaniu.

Czy ludzie proszą cię, abyś napisała dla nich piosenkę?

Nie. Ludzie samplują moje utwory, nagrywają covery, ale nikt mnie nigdy nie poprosił o napisanie nagrania. To dziwne, ale tak jest.

A zrobiłabyś to?

Chyba tak. Jeśli byłby to ktoś, o kim wiedziałbym, że zrozumie tę piosenkę i potrzebowałby tego, to wtedy na pewno bym to zrobiła.

Kogo masz na myśli? Kto to mógłby być?

Cliff Richard? (śmiech) Nie mam zielonego pojęcia, kto to mógłby być.

A duet, z kim chciałabyś zaśpiewać?

Cały czas śpiewam z Leroy [Osbourne], nie chcę jej zdradzać. Nie jest łatwo być piosenkarką. Kiedy wychodzisz na scenę, musisz dać z siebie wszystko i czasami takie śpiewanie we dwójkę może być naprawdę przyjemne, ale nie zawsze. Jakiś czas temu robiłam jingla dla pewnej afrykańskiej stacji radiowej i śpiewałam z Kim Appleby – kiedyś występowała w duecie Mel & Kim. To było coś bardzo przyjemnego, emanowała z tego jakaś siła. Dwie dziewczyny razem, dwie kobiety razem. To było bardzo miłe. Ale na co dzień trzeba się martwić o to, aby dobrze wypaść, dobrze się wywiązać ze swej roli piosenkarki, bo jest się samemu. To jest trudniejsze.

Projektujesz ciągle swoje stroje? Od tego przecież zaczynałaś...

Już teraz nie. Teraz zajmuje się tym Joya, dziewczyna Janusza, z którym pracuję.

Janusz napisał dla ciebie parę piosenek. Opowiedz o nim coś więcej...

Nazywa się Janusz Podrazik, jest Polakiem. Mówię o nim Jarosz, ale ma na imię Janusz. Wyjechał z Polski kiedy miał jakieś 20 lat, zamieszkał w Niemczech, tam poznał Joyę. Była kiedyś projektantką mody, teraz projektuje głównie meble, ale czasami, żeby nie wypaść z wprawy, coś dla mnie zaprojektuje, tak po przyjacielsku. Janusz jest kompozytorem muzyki współczesnej i bardzo często siadamy razem i robimy różnego rodzaju śmieszne rzeczy. Gra mi takie dziwne kompozycje, w których są tylko cztery nuty i wszystko jest oparte na wyliczeniach matematycznych. Słucham tego, a potem mówię: „OK, Janusz. A może teraz zagrasz coś dla mnie?” Bardzo lubię z nim pracować. Lubię z nim grać, obserwować jego proces tworzenia, to bardzo zabawne. Usiedliśmy kiedyś razem i napisaliśmy parę piosenek.

Czy odkąd zaczęłaś pracować z Januszem, twoja muzyka się zmieniła?

Nie. Raczej nie. Ostatnia piosenka na płycie brzmi trochę inaczej, bo nagrywaliśmy ją na samym końcu, zmęczeni i pod presją, że właśnie mija termin oddania materiału do wytwórni. Byliśmy tylko we dwoje i musieliśmy to nagrać od razu. Nie było już nikogo z zespołu, zrobiliśmy to we dwójkę i kiedy nam to wyszło, zrozumieliśmy, że możemy razem pokonać wszystkie bariery. Ale nie wiem, w jaki sposób zmieniło się moje brzmienie. Na pewno mogę powiedzieć, że bardzo dobrze nam się pracowało. Nagrywanie utworu „Immigrant” też nie było łatwe. Szczególnie z powodu tekstu. Miałam przed oczami tyle rzeczy i wydarzeń, ale nie mogłam tego ubrać w słowa. Po prostu improwizowałam i choć czasami brzmiało to głupio, on przekonał mnie do tego sposobu pracy, co przyniosło efekt.

„Immigrant” opowiada o historii twoich rodziców...

W skrócie to historia mojego ojca, imigranta z Nigerii. Piosenka mówi o dumie, poczuciu własnej godności, o tym, jak ci ludzie - tacy ja mój ojciec - przybywali do Wielkiej Brytanii tylko po to, aby być traktowanymi jak obywatele drugiej kategorii, ciągle musieli udowadniać swą męskość. Wiem, że to jest dla mężczyzn trudne, nawet dziś muszą sprostać wielu zadaniom. Ciąży na nich duża presja. Ciężko być mężczyzną, kiedy masz poczucie, że ciągle ktoś cię prześladuje. W pewnym momencie odkrywasz, że nie czujesz się w pełni mężczyzną, bo przez cały czas jesteś zastraszony, podejrzewają cię o wszystko. Obserwowałam mojego ojca i ludzi takich jak mój ojciec – stąd ta piosenka.

Czy ten stosunek dla imigrantów się zmienił?

Tak. Pod pewnymi względami bardzo. Ale mamy już nowe pokolenie. Oczywiście są jeszcze miejsca, gdzie imigranci nie są mile widziani i traktuje się ich jak obcych. Ale teraz, kiedy idziesz pod jakąś szkołę i widzisz, jak wychodzą z niej dzieci różnych ras, to masz świadomość tego, że to postęp, że jest lepiej. Bo to prawda. Ale istnieją jeszcze obszary, które są nienaruszone i sposób myślenia się nie zmienił.

Czy twoja córka zaakceptowała to, co robisz i lubi twoją muzykę?

Teraz już tak, zaakceptowała mnie. Kiedy była trochę młodsza, nie lubiła, gdy śpiewałam. To chyba przez to, że według niej mam smutny głos. Musiałam uważać, aby nie śpiewać smutno. Na „Lovers Rock” mój głos chyba nie jest już taki, powiedziałabym nawet, że jest przewrotny. W każdym razie na pewno nie smutny i nie melancholijny. Staram się śpiewać jak najbardziej naturalnie. Ila lubi bardzo muzykę latynoską. Od zawsze grałam jej latynoskie nagrania Mercedes Sosa. Ona jednak nie mogła tego wymówić, więc nazwałyśmy ją Tita, wymyśliliśmy takie imię. Przyzwyczaiła się do tego, że często śpiewała jej Tita. Kiedy zasypiała mówiła, że chce jej posłuchać. Czasami, kiedy sobie razem z nią nuciłam, protestowała, że nie chce mnie słuchać, ale w końcu się przekonała. To chyba było dla niej zbyt osobiste – że śpiewa dla niej mama, która jej piosenkarką. Teraz czasami nawet mnie prosi, żebym jej coś zaśpiewała. Najbardziej lubi „Lullaby” – to jej piosenka. Śpiewa także „By Your Side”, bo usłyszała, że ja to śpiewam. Kiedy pierwszy raz puściłam jej tę piosenkę, popłakała się, wycierała oczy z takim strasznym zapamiętaniem, jakby chciała, żebym ją przytulała. Śpiewam tam: „Jeśli chcesz płakać – jestem tu, żeby wysuszyć ci oczy”. Przytuliła się do mnie i płakała. To było zaraz po tym, jak skończyłam płytę i nie było mnie przy niej dość długo. Wiedziałam, że mnie potrzebuje.

Kiedy piszesz piosenki, czy myślisz o tym, czy jej się spodobają?

Teraz jestem bardziej świadoma tego, kim chcę być, od kiedy jestem matką. To dla mnie ważny album. Długo przy Ile nie byłam i gdybym schrzaniła ten album, to byłoby to prawie przestępstwo. Powinnam była być przy niej, a nie byłam. W tych sprawach jestem tradycjonalistką i nagranie płyty było dużym egoizmem z mojej strony. Wydaje mi się jednak, że ten sposób pracy był najlepszy i nam obu przyniesie korzyści. W sumie jednak nie myślę o niej, bo myślę o innych rzeczach, bardzo abstrakcyjnych, czego nie da się wytłumaczyć. Pytam sama siebie, czy Elvisowi to by się spodobało, czy spodobały się Bobowi Marleyowi. Jeśli odpowiedź jest pozytywna, wtedy wiem, że dany utwór jest dobry i możemy brać się za następny.

Dziękuję za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: nowy album | RMF | studia | piosenki | muzyka | nagrania | piosenka | studio | one | rock
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama