"Chcemy uszczęśliwić wszystkich fanów"
Grupa Blondie powstała w 1974 roku w Nowym Jorku. Na przełomie lat siódmej i ósmej dekady ubiegłego wieku była jedną z najpopularniejszych formacji z kręgu muzyki alternatywnej, szczególne powodzenie zyskując w Wielkiej Brytanii. Na początku lat 80. zespół zawiesił działalność, by wrócić w wielkim stylu płytą "No Exit" (1999), z której pochodził wielki przebój "Maria". Pod koniec września 2003 roku ukazał się kolejny album Blondie, zatytułowany nieco przewrotnie "The Curse Of Blondie" (klątwa Blondie). Muzycy tej nowojorskiej grupy - Debbie Harry (śpiew), Clem Burke (perkusja), Chris Stein (gitara) oraz Jimmy Destri (klawisze) - opowiedzieli z okazji premiery tej płyty m.in. o jej tytule, dlaczego wśród fanów mają wyjątkowo wielu gejów, wspominają też pierwsze koncerty w Anglii i dają receptę na muzyczną długowieczność.
Skąd pomysł na taki a nie inny tytuł - "Klątwa Blondie"?
Debbie Harry: To coś, co się zawsze powtarzało. Jak refren. Kiedy w kapeli nie działo się najlepiej, czy coś nam nie wychodziło, albo nas zaskakiwało, mówiliśmy: "to klątwa Blondie!". Kiedy zaczęliśmy myśleć o tytule, mieliśmy na uwadze kilka, na przykład "Phasm", jednak finalnie zdecydowaliśmy się na "The Curse Of Blondie".
Clem Burke: Z pewnością w tym tytule da się odczuć odrobinę ironii.
Debbie Harry: Dla mnie zawsze miało to posmak trochę melodramatycznej zabawy. "Klątwa Blondie" - ot, taki żarcik.
Dlaczego nagranie tej płyty pochłonęło tak dużo czasu?
Debbie Harry: Wydaje mi się, że zaczęliśmy pod koniec 2000 roku, ale właściwa sesja odbyła się dopiero w 2001. Skończyliśmy w okolicach września albo listopada. A potem jakoś straciliśmy do tego serce.
Chris Stein: Ukończenie tej płyty zajęło rzeczywiście mnóstwo czasu. Większość albumów, które nagraliśmy na przestrzeni lat, zajmowała nam co najwyżej 4 do 5 miesięcy pracy. Dlatego ten najnowszy, którego przygotowanie trwało 2,5 roku - choć rzecz jasna nie siedzieliśmy tyle w studio - jest swojego rodzaju rekordzistą.
Clem Burke: Z pewnością miała na to wpływ zmiana wytwórni, co było procesem dość żmudnym. Teraz jesteśmy w Sony International, co jest wspaniałe, a singla "Good Boys" zarejestrowaliśmy w ciągu ostatnich 6 miesięcy.
Co możecie powiedzieć o okładce płyty "The Curse Of Blondie"?
Chris Stein: Na okładce poprzedniej płyty dominowały kolory niebieski i biały, więc nadszedł czas na przygotowanie nowej, w tym czerwonym odcieniu. Facet, który zrobił zdjęcia tych płomieni, wybrał jedno z nich, które miało niesamowity, mistyczny wręcz klimat. Tak jakby fotografując uchwycił na zdjęciu ducha ognia. On wierzy w takie rzeczy.
Debbie Harry: Tak, znał pewnego człowieka, który pracuje z ogniem, pisze ogniem, jest połykaczem ognia i performerem. Pojechał po niego, przywiózł na sesję zdjęciową, na której robił te wszystkie swoje ogniowe sztuczki. W końcu wyszło mu takie stworzenie, ogniste stworzenie, choć nie zdawał sobie z tego sprawy, dopóki film nie został wywołany. Jak to obejrzał, był zaskoczony, a my wykorzystaliśmy to zdjęcie.
Jaka jest różnica między nowym albumem, a waszymi wcześniejszymi płytami?
Debbie Harry: Ten jest bardziej wyrafinowany, opowiada o teraźniejszości. Nie mam na myśli, że próbujemy kreować płytę Blondie, korzystając jedynie z naszej reputacji sprzed lat. Próbowaliśmy nagrać album, który będzie częścią naszej teraźniejszości. Tego, jak myślimy i żyjemy teraz.
Chris Stein: Myślę, że nasze starsze płyty, jak na tamte czasy, były dość wyrafinowane, a my zawsze staraliśmy się robić coś, co było inne, coś, co miało wstrząsnąć sceną. I ta płyta też taka jest. Ale minęło 20 lat, w ciągu których style muzyczne wielokrotnie powtarzały się w różnych konfiguracjach. To jasne, że w tej sytuacji nie jest łatwo zaproponować coś, czego nikt jeszcze nie słyszał.
Debbie Harry: Myślę, że w tej chwili jesteśmy w stanie pod każdym względem dać z siebie dużo więcej niż kiedyś. Piszemy lepsze piosenki i dajemy lepsze koncerty.
Jimmy Destri: Ta płyta jest kontynuacją czegoś, co rozpoczęliśmy już dawno. Stawaliśmy się zespołem eklektycznym, który może zagrać wszystko. I generalnie taka jest ta płyta.
Jak to jest być ikoną pop kultury?
Debbie Harry: Hmm... po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że osiągnęliśmy ten status, kiedy nasza aktywność sceniczna raczej się obniżyła. I wtedy nagle uderzyło mnie to, że ludzie zaczęli mnie postrzegać w inny sposób. Zdałam sobie sprawę, że jeśli wytrwasz na scenie dostatecznie długo i uda ci się utrzymać przyzwoity wizerunek, to jesteś OK, stajesz się ikoną. I tak właśnie się stało w naszym przypadku.
Clem Burke: Dorzuciłbym do tego odrobinę godności i prawości.
Debbie Harry: Tak.
Clem Burke: O to właśnie chodzi.
Clem Burke: I kiedy będziesz pisał podanie o pracę, możesz zaznaczyć, że byłeś ikoną pop kultury.
Debbie Harry: Wyciągnęłam z tego dla siebie same dobre rzeczy i chyba dzięki temu moje życie, w przeciwieństwie do tytułu naszej płyty, nie jest obciążone klątwą. Oczywiście, płyta mówi o sprawach bardzo ważnych. Jak powiedział kiedyś Rupert Pumpkin: "Ważne jest, by naprawdę syfiaste rzeczy, które przydarzają nam się w życiu, umieć zamienić w żart." Wiesz, to jest naprawdę genialny sposób na życie. Kiedy zdałam sobie sprawę, że zawsze był we mnie jakiś mroczny głos, który odzywał się we mnie w ten sposób, wiedziałam, że tak naprawdę nie pracowało to dla mnie. I nie wiem, czy ma to jakiś związek z tym, jak widzi cię publiczność, jak cię odbierają. Być może ma.
Opowiedzcie coś więcej o pierwszym singlu "Good Boys".
Debbie Harry: Jest to bardzo prosta piosenka pop z przyjemną melodią i fajnym tekstem. Typowa rozrywkowa rzecz.
Chris Stein: Ten utwór bardzo mi się podoba. Myślę, że to z pewnością może być hit.
Jak doszło do współpracy ze Szwedem Jonasem Akerlundem, który zrealizował klip?
Debbie Harry: Pracowałam z nim przy jego debiucie fabularnym "Spun". Grałam tam niewielką rólkę. Bardzo podobały mi się jego filmy wideo. I po zakończeniu pracy nad filmem "Spun" wiedziałam, że jego ironiczne poczucie humoru i szybki sposób pracy będzie tym, co najlepsze dla naszego klipu. To bardzo stanowczy facet, a ja lubię pracować z takimi ludźmi. Dobrze wie, co robi, ufa swojemu instynktowi, ale jest odpowiedzialny, bardzo uważny i staranny. Dzięki temu praca z nim szła szybko, co bardzo mi odpowiada. Rzucaliśmy różne pomysły i w końcu powiedzieliśmy - zobaczmy, czy Jonas będzie zainteresowany tą robotą. I wszystko wyszło idealnie.
Kto był autorem koncepcji klipu "Good Boys"?
Chris Stein: To wideo to była terapia dla Debbie.
Debbie Harry: Terapią był raczej film, który zawsze bardzo lubiłam. Mało znany, niemy film, w którym w Hollywood zadebiutował Lon Chaney. To po tym filmie Hollywood się nim zainteresowało na poważnie. Chodzi o "He Who Gets Slapped" ("Ten, którego policzkowano"). Dla mnie ten film miał w sobie jakieś nieokreślone piękno, był bardzo dziwny. Wspomniałam o nim Jonasowi. Chciałam, żeby coś z tej atmosfery uchwycić w naszym klipie. To historia o porządnym facecie, który się zatraca. Od tego właśnie zaczęliśmy. Ponieważ reżyserem tego filmu był Szwed, Jonas wybrał się do Szwedzkiego Instytutu Filmowego i tam go obejrzał po raz pierwszy. Zadzwonił do mnie zachwycony twierdząc, że musimy to zrobić, że to naprawdę jest świetne.
Jak wam się udało utrzymać razem tak długo?
Debbie Harry: Siedzimy w tym biznesie ładny kawałek czasu. Zdarzały nam się wzloty, upadki i znów wzloty. Myślę, że zanim jeszcze się spotkaliśmy, wszyscy mieliśmy silną motywację do działania. Nasza motywacja nie wynikała ze współpracy tylko z indywidualnej potrzeby każdego z nas. Myślę, że miało na to wpływ połączenie naszych sukcesów i indywidualnej motywacji.
Chris Stein: Granie muzyki jest mocno związane z oczekiwaniami ze strony fanów. Chcą otrzymać od nas coś bardzo konkretnego. Czują się z nami związani, a my chcemy wszystkich uczynić szczęśliwymi.
Clem Burke: Zanim to się wszystko zaczęło, zanim się nawet poznaliśmy, mieliśmy już ze sobą wiele wspólnego pod względem muzycznym.
Dlaczego cieszycie się tak wielką popularnością wśród gejów?
Debbie Harry: Myślę, że nasza popularność w środowisku gejowskim ma wiele wspólnego z naszym statusem ikony pop-kultury i cała tą symboliką. To nas w jakiś sposób wyróżnia, taki łańcuch przypadków. Ja z początku byłam silnie związana ze sceną rockową. Był kiedyś taki utwór, który nazywaliśmy "Platinum Blond", który dotyczył wszystkich aktorek - platynowych blondynek ze srebrnego ekranu, tych wielkich gwiazd i zwykłych starletek. Myślę, że wywarł on na mnie ogromny wpływ. I nie tylko na mnie. Zdałam sobie sprawę, że jest to połączenie silnej seksualności z niewinnością i wrażliwością psychiczną. To powodowało, że wszystkim miękły serca.
Clem Burke: To było obustronne wspieranie się nas i środowisk gejowskich.
Debbie Harry: Jeśli spojrzymy wstecz okaże się, że czasy, w których odnosiliśmy największe sukcesy, obfitowały w różne wydarzenia. Jak choćby ruch wyzwolenia kobiet, czy walka o równouprawnienie mniejszości seksualnych. Chodziło o zachowanie własnych poglądów jako części samego siebie, tego co szanujesz i czujesz. Myślę, że stąd to się wzięło.
Clem Burke: Poza tym zawsze byliśmy outsiderami, a obnoszenie się z homoseksualizmem, szczególnie 20 lat temu, automatycznie czyniło cię outsiderem. Może właśnie dlatego gejom odpowiadało to, co robiliśmy. Tak jak kolesiom z Hells Angels.
A dlaczego Blondie cieszyło się tak dużą popularnością w Zjednoczonym Królestwie?
Clem Burke: Pierwsze sukcesy odnosiliśmy poza Stanami. Mam na myśli Australię, Anglię, czy Holandię. Dopiero po trzeciej płycie, "Parallel Lines", można było mówić o czymś na kształt sukcesu w Stanach. Nasza reputacja wzięła się więc spoza naszego kraju.
Clem Burke: Błyszczący image Debbie, przynajmniej dla mnie, mógłby stanąć w szeregu z wizerunkami Davida Bowiego lub Marka Bolana, a nawet oni nie byli do końca akceptowani w Stanach. Poza tym jako zespół byliśmy bardziej europejscy.
Jimmy Destri: To też dzięki nim coś się z nami ruszyło. Bowie zabrał nas na trasę z Iggy Popem. Chyba dobrze rozumiał, o co nam chodzi.
Jak bardzo różnią się wasi fani w różnych częściach świata?
Debbie Harry: W dzisiejszych czasach publiczność nie różni się od siebie aż tak bardzo. A to dlatego, że dzięki Internetowi i MTV świat się nieco zmniejszył i muzyka zaczęła docierać prawie wszędzie.
Chris Stein: Pamiętam, jak wiele lat temu po raz pierwszy pojechaliśmy do Anglii i byliśmy zaskoczeni tamtejszym "fizycznym" podejściem do muzyki. Na naszym pierwszym koncercie ludzie rzucali się z kąta w kąt, miotali się w szaleńczym pogo, co dla nas było kompletnym odjazdem. Byliśmy tym podekscytowani i dodało nam to skrzydeł.
Clem Burke: Pierwszy koncert, jaki zagraliśmy z Talking Heads i Squeeze [w 1977 roku w Bournmouth], spotkał się z dość skandalicznym przyjęciem. Nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać, oprócz tego, że koncert był wyprzedany, a sala wypełniona po brzegi. Ale było ekscytująco. Wiesz, jak wybierasz się do innego kraju po raz pierwszy, zawsze istnieje obawa, jak zostaniesz przyjęty. Zgadzam się jednak z Debbie, że w dzisiejszych czasach sposób odbierania muzyki przez publiczność zdecydowanie się umiędzynarodowił.
Jak wam się gra nowe utwory na żywo?
Debbie Harry: Na trasie przygotowującej do naszego międzynarodowego tournee, graliśmy już nowe utwory i było to dla nas bardzo odświeżające uczucie. Przecież przez tyle lat graliśmy stare kawałki. Teraz staraliśmy się je trochę "zreformować", by znów stały się dla nas interesujące, ale też by zabrzmiały nieco bardziej współcześnie. Kiedy zaczęliśmy grać nowe utwory, byliśmy bardzo tym podekscytowani. Na trzech ostatnich koncertach zwróciłam uwagę, że publiczność z uwagą przysłuchiwała się naszym nowym kawałkom i już to, że reagowali, było dla mnie miłe.
Clem Burke: Narodziny tej płyty były bardzo długie i myślę, że w tym momencie jest duże zainteresowanie nową płytą Blondie. Jak już wspomniała Debbie, ludzie naprawdę są ciekawi naszej nowej muzyki. I to widać na naszych koncertach. Nasze sety są teraz bardzo spójne, bo mamy rozległy repertuar, ale możliwość wsadzenia tam nowych kawałków daje nam szanse zaostrzenia koncertu, co pozwala też uniknąć monotonii. Odzew fanów był po prostu fantastyczny.
A jeśli chodzi o stare numery, to właściwie nie musimy robić nic. Publika sama śpiewa wszystkie teksty i wygrywa solówki na "powietrznych gitarach". Możemy po prostu stać na scenie i pozwolić im śpiewać. I mimo wszystko jest to wspaniałe. Słyszeć to i zdawać sobie sprawę, że te piosenki są już klasyką. To był kiedyś raczej fenomen Zjednoczonego Królestwa, ale teraz w Stanach dzieje się to samo. Czasami jest tak, że nie chce ci się już grać jakiegoś kawałka, ale kiedy czujesz, jaki ta piosenka wywiera wpływ na ludzi i jakim uczuciem darzą ją fani, od razu chce ci się znowu ją grać.
Jak się czujecie przed nadchodzącą trasą koncertową po świecie?
Debbie Harry: Bardzo cieszy nas fakt, że będziemy grać w Japonii i Australii. Nie byliśmy tam jakiś czas. Byliśmy w Australii chyba trzech czy czterech lata temu, a w Japonii nie byliśmy od 1978 roku, co czyni nasz powrót jeszcze bardziej interesującym. Przeglądałam jakieś książki o japońskich dzieciakach, jak się ubierają i zachowują na ulicach. Jak wychodzą z domu naprawdę wystrojeni i wyglądają świetnie. To wspaniałe, że będziemy mogli spotkać się z naszymi przyjaciółmi z Europy, z naszymi rodzinami i fanami, którzy są z nami od lat i zawsze się pojawiają. Będzie super znowu ich wszystkich spotkać.
Chris Stein: Będziemy grać w bardzo różnych miejscach. Niektóre z nich na pewno będą dla nas wyzwaniem. Nie wiemy, jak to będzie wyglądać. Dla mnie idealne są miejsca, gdzie gra się dla 3 tysięcy osób. Na imprezach dla 10 lub 20 tysięcy trudniej jest do każdego dotrzeć.
Clem Burke: Myślę, że ekscytujemy się po prostu wyjściem na scenę i popisaniem się przed publiką, bo jest to prawdziwa zabawa.
Dziękuję za rozmowę.