Ostróda Reggae Festival: korzenne granie
Drugiego dnia Ostróda Reggae Festival królowały przede wszystkim dźwięki roots reggae choć nie zabrakło również pokrewnych gatunków, dancehall i dub. Absolutnie najlepszy koncert dał Mr Vegas.
Tradycyjnie warto było pojawić się na terenie festiwalowym wczesnym popołudniem. Kto nie zwlekał ze wstaniem z łóżka i zdążył na koncerty Konopians, Paraliż Band czy Tabu z pewnością nie żałował. Zresztą sądząc po frekwencji, zwłaszcza na koncercie tego ostatniego, można uznać, że tegoroczna publiczność wciąż jest głodna muzycznych doznań.
Po rzeczonej trójce na scenie zameldował się krakowski projekt Duberman, który od dłuższego czasu zawodowo milczał. Formacja założona przez członków między innymi Bakshishu, Świetlików czy Paprika Korps pojawiła się już 9 lat temu, do tej pory jednak wydała zaledwie jeden album. Zespół zafundował więc widowni podróż w czasie. Nie obyło się również bez gościnnych występów. W kompozycji "Płyniemy" jak zwykle w takich momentach usłyszeliśmy Pablopavo, zresztą Dubermana wspomogli na scenie również pozostali wokaliści Vavamuffin. Po takim występie grupa powinna zrobić sobie rachunek sumienia, wszak grzechem byłoby zamknąć dyskografię tylko na jednym albumie.
Pokolenie wychowanych
Grupy Bakshish chyba nikomu nie trzeba szczególnie przedstawiać. Zespół Jarka "Jarexa" Kowalczyka jest tym dla polskiej sceny reggae czym choćby TSA dla heavy metalu. Całe pokolenie fanów reggae wychowało się na muzyce Bakshishu. Jak wielka to grupa można było się przekonać stojąc wśród nieco łysawego i siwego tłumu. Średnia wieku publiczności mocno poszybowała w górę, choć nie brakowało i takich, którzy postanowili zabrać ze sobą najmłodszych adeptów reggae. Widok dwupokoleniowych grupek był na wskroś wzruszający, ale na pewno cieszy fakt, że ta muzyka zdobywa kolejne generacje słuchaczy. I tylko szkoda, że te dźwięki są tak skromnie udokumentowane. Obchodzący w przyszłym roku swoje 30 urodziny Bakshish, ma w swym dorobku ledwie 3 albumu, co paradoksalnie wzmacnia doznania koncertowo. A zespół jak zwykle zaprezentował wysoką formę. Jeśli wczorajszego dnia mieliśmy do czynienia z jakimś podniosłym momentem to miało to miejsce właśnie podczas występu Bakshishu. Teksty Jarexa, przesiąknięte osobistymi doświadczeniami mają bowiem coś z modlitwy. Z drugiej strony spokój, opanowanie człowieka, który od lat zmaga się z poważną chorobą, może imponować. Za rok na 30-lecie zespołu, zapewne znów ich tu usłyszymy, być może już z całkowicie nowym materiałem. Część mieliśmy okazje poznać już wczoraj i uczciwie należy przyznać, że rozbudzili nasz apetyt.
Takie rzeczy tylko tutaj
The Winsdom Band, pierwszy wczoraj zagraniczny gość na ostródzkiej scenie, stanowił chyba największą zagadkę całej imprezy. Choć nagrywają i koncertują już prawie dwie dekady, choć zwiedzili niemal całą Europę, w tym nieistniejący już NRD, do Polski udało im się zawitać dopiero pierwszy raz. By tego było mało, formacja została zmuszona do występu bez głównego wokalisty, sytuacja raczej niespotykana, ale grupa podjęła rękawice, za co należą im się ogromne brawa. Tym samym już na wstępie udało im zyskać kilka dodatkowych punktów, a po przełamaniu pierwszych lodów, było już co raz lepiej. Zespół prezentuje niemal klasyczne roots reggae z charakterystycznym brytyjskim zacięciem. Nie zabrakło więc ani sekcji dętej ani mocnej sekcji rytmicznej. Warto podkreślić, iż podczas występu Brytyjczyków mieliśmy również i polski akcent w postaci klawiszowca i gitarzysty. W tym miejscu należy się również ogromny ukłon w stronę publiczności, która przywitała zespół niezwykle gorąco. Odbiór występu był tak znakomity, że artystów trzeba było niemal siłą zdejmować ze sceny. Tak rzeczy tylko w Ostródzie.
Kolejne rekordy w skali
Tymczasem tłum pod sceną gęstniał z każdą minutą. Rozgrzana niemal do czerwoności publiczność oczekiwała na kolejną gwiazdę wieczoru. Mr. Vegas, który ku chwale jamajskiego sportu i muzyki, postawił zdecydowanie na to drugie, pojawił się na scenie z kilkunastu minutowym opóźnieniem, ale niczym TGV błyskawicznie nadrobił czas. Trzeba przyznać, że takiego artysty, o takiej charyzmie i temperamencie jeszcze chyba w Ostródzie nie było, a na pewno nie w tym roku. Mr. Virus, jak gdzieniegdzie można było usłyszeć, zaszczepił w sercach ludzi znany tutaj szczep bakterii. Objawy - syndrom niespokojnych nóg, brak kontroli nad koniczynami i wymachiwanie głową w rytm spływających ze sceny brzmień i dźwięków. To była prawdziwa epidemia, istne szaleństwo, nikt się nie uchował. Po raz kolejny Ostróda zamieniła się w największy, najgłośniejszy i najbarwniejszy dancehallowy parkiet na świecie. Vegas zafundował publiczności prawdziwe trzęsienie ziemi. Białe koszary zatrząsały się w posadach, a najbliższe sejsmografy z pewnością odnotowały kolejne rekordy w skali Richtera. Publiczność dosłownie jadła Vegasowi z ręki. A ten pozwolił sobie na takie ekstrawaganckie wybryki jak cover The Beatles czy Michaela Jacksona o Bobie Marleyu nie wspominając. W przyszłym roku ma ukazać się nowy album artysty, będzie więc okazja by ponownie odwiedzić Polsce.
Lekkie drgania ziemi
Tuż po koncercie Vegasa nastąpiło pewne otrzeźwienie. To, że po występie, skądinąd bardzo sympatycznego i gadatliwego Jamajczyka, temperatura nieco opadnie, było w naturalny sposób oczywiste. Nie chodzi tu oczywiście o napięcie, bo to z pewnością wzrastało wraz z kolejnymi chwilami oczekiwania na ostatnią gwiazdę wieczoru. Sly & Robbie to jednak zupełnie inna szufladka. Po koncercie tego brytyjskiego duetu, który wzbogacił kolekcję legend jakie pojawiły się w Ostródzie, można było spodziewać się raczej delikatnych, pulsujących dubowych rytmów niż gorących dancehallowych hitów. Ten występ był jednak cokolwiek dziwnym wydarzeniem. Gdy zespół pojawił się na scenie z dość sporym opóźnieniem, okazało się, że gitarzysta jest już w nieco innym świecie, delikatnie rzecz ujmując snuł się po scenie, co jakiś czas racząc publiczność swoimi bez wątpienia nieprzeciętnym zdolnościami. Wkrótce spod sceny wyproszono wszystkich dziennikarzy i zgromadzonych artystów. Niedyspozycji członka zespołu nie dało się jednak zakamuflować, wszak była widoczna gołym okiem dla każdego, kto stał nawet kilkanaście metrów od sceny. A zespół mimo to grał i to jak! Muzycy zdawali się zupełnie nie przejmować niedyspozycją kolegi, który zresztą kilkakrotnie sam dał pokaz wielkiego kunsztu. Gdy jego dłonie smagały z wdziękiem struny gitary na skórze pojawiała się gęsia skórka, a po plecach przetaczały się ciarki, wprawiające w drgania całe ciało. Doświadczenie niezwykłe, kto bowiem wytężył zmysły i wyobraźnię mógł się przenieść w całkowicie inną rzeczywistość, tę bliższą gitarzyście. Gdy do zespołu na scenie dołączył Junior Ried, były członek Black Uhuru, publiczność pomimo późnej już pory ponownie wprawiła ziemię w lekkie drgania. Obiektywne jednak trzeba uznać, oddając sprawiedliwość, iż Vegasa chyba nie przebili.
Liny i rusztowania
Na koniec warto jeszcze wspomnieć o drugiej scenie, która w tym roku przeszła pewną metamorfozę. Nie tylko zmieniła swoje tradycyjne miejsce, ale nabrała charakteru prawdziwej sceny namiotowej. Artyści tym razem występowali na tle specjalnie przygotowanych wizualizacji, co z pewnością podniosło poziom koncertów. Po piątkowym nocnym występie Mad Professora, w sobotę Green Stage zawładnął Dreadsquad wraz z zaproszonymi gośćmi. Warszawski sound system wspomogli między innymi KaCeZet i Marika. Atmosfera jaką wspólnie stworzyli z pewności, gdyby nie specjalne liny i rusztowania, pozwoliłaby unieść z posad namiot, który zresztą i tak pękał w szwach. Absolutnie najlepszy koncert jaki do tej pory mieliśmy okazje podziwiać na mniejszej ze scen.
Teraz nie pozostało nic innego jak tylko naładować akumulatory przed ostatnim dniem festiwalu, który zapowiada się nie mniej intersująco niż dwa poprzednie. Na głównej scenie pojawią między innymi Star Guard Muffin, rewelacja z Nowej Zelandii, zespół Katchafire, a przede wszystkim Stephen Marley, zaś poprzeczkę z poprzedniego dnia, na Green Stage postara się podnieść między innymi Zjednoczenie Sound System. Na pewnie nie zabraknie niespodzianek.