Kochamy dobre zakończenia. Relacja z czwartego weekendu H&M Loves Music w Warszawie
Krzysztof Nowak
Czerwiec już się prawie kończy, a wraz z nim finiszuje cykl weekendowych imprez marki H&M nad Wisłą. Na zwieńczenie tej muzycznej przygody połączone siły Tematu Rzeka i Pomostu 511 raz jeszcze udowodniły, że czas spędzany zarówno na plaży przy Moście Poniatowskiego, jak i w okolicach Bulwaru Flotylli Wiślanej, nie był stracony.
Niby aż miesiąc, a zleciał tak szybko. Jeszcze niedawno mogliśmy zaśpiewać z Robin S. jej sztandarowy przebój "Show me love", posłuchać, jakie spustoszenie sieje serbska raperka Gnucci czy też rozkoszować się bogatymi aranżacjami w trakcie koncertu Natalii Przybysz i Wojtka Mazolewskiego... Tak, było na czym ucho zawiesić, więc i ostatni weekend pod szyldem H&M Loves Music nie miał prawa zawieść.
Nie miał prawa zawieść, ponieważ organizatorzy postawili na to, co już się wcześniej sprawdziło (choć cząstkowo, ponieważ teraz doszło do wymieszania). Jednego dnia na scenie pojawiają się znani polscy artyści, zaś drugiego swoje miejsce zajmuje gwiazda spoza granic naszego kraju. Dodajmy: taka, którą mają prawo kojarzyć zarówno starsi, jak i młodsi słuchacze.
Formuła musiała zdać egzamin, ale dochodziły jeszcze czynniki zewnętrzne, o których za chwilę. Temat Rzeka postawił na KAMP! - polski zespół, który zgrabnie łączy synth-popowe brzmienie z innymi gatunkami muzycznymi. To był strzał w dziesiątkę, chociaż konkurencja była spora (na drugim brzegu grał ceniony raper Oddisee). Dość powiedzieć, że nigdy wcześniej nadwiślańska plaża nie widziała takiego oblężenia, jeśli chodzi o same wydarzenia H&M'u. Praktycznie cała przestrzeń znajdująca się niedaleko sceny była wypełniona słuchaczami, którzy czekali akurat na ten koncert, stali, śpiewali i jeszcze oklaskami pokazywali artystom, że doceniają ich pracę. Jasne, zdarzało się, że było więcej osób, ale zazwyczaj potężne grono po prostu siedziało w danym momencie w okolicach rzeki ze znajomymi i kolejne kawałki dobiegały do niego, choć ludzie niekoniecznie byli zainteresowani samymi artystami.
Jak nietrudno się domyślić, najwięcej energii ze strony fanów pojawiło się, gdy rozbrzmiały pierwsze dźwięki utworu "Cairo". Czy to przez pamięć o teledysku, w którym pląsa Eryk Lubos? Może jednak z uwagi na to, iż mieliśmy do czynienia z największym hitem grupy? Nie rozstrzygajmy tej kwestii, poprzestając na obserwacji, która mówi, że właściwie każda kompozycja odpaliła jak należy. A gdy jeszcze wspomnimy, że dobrą zabawę podkręcili jeszcze londyński Riva Starr oraz chociażby Last Robots, będziemy mieli pewność, że piątek był udany.
Kiedy już piątek zamienił się w sobotę, a znakomita większość odbiorców udała się już do domu, zostałem szczerze zaskoczony. O 4:30 nad ranem, tuż po świcie, na deskach Pomostu 511 nadal trwała impreza. Uczestnikom, których było pewnie koło setki, nie przeszkadzało nawet światło dzienne. Czy da się lepiej zareklamować event, który kilkanaście godzin później miał się rozpocząć? Oczywiście, że nie.
Głównym punktem wieczoru miała być Gala, którą kojarzy się głównie z latami 90. Skojarzenie jest zresztą bardzo słuszne, ponieważ największy przebój tej włoskiej piosenkarki pojawił się w 1996 roku. Mowa o utworze "Freed from Desire", który do tej pory jest dość chętnie grany przez polskie stacje radiowe. I znów miłe zaskoczenie. Podobnie jak przy Robin S. okazało się, że posiadanie na koncie tak naprawdę jednego wielkiego hitu nic nie ujmuje samemu koncertowi. Nie ma wątpliwości, że wspomniany już kawałek najbardziej rozgrzał publikę, tym bardziej, że został przearanżowany (zwolnione dźwięki na początku) i sama Włoszka zachęcała do śpiewania, ale i cała reszta pozostawiła dobre wrażenie. Na tyle dobre, że nawet leżaki poszły przez moment w odstawkę i na skrawku piasku się zakotłowało, a to chyba świetna rekomendacja po tym, co widziało się w czasie poprzednich weekendów.
Pomost żył H&M'ową imprezą jeszcze długo po zakończeniu występu Gali, ale były to niestety ostatnie podrygi w czasie czerwcowego cyklu. Pozostaje tylko nadzieja, że w kolejnym roku, gdy słońce zacznie przygrzewać, scena znowu dobije do brzegów Wisły i popłyną z niej utwory, które zdecydowanie chcielibyśmy usłyszeć.