Czarna Marilyn
Jarek Szubrycht
Trudno powiedzieć czy faceci bardziej ją wielbią czy się jej boją. Bo kobiety, tu sprawa jest prostsza, głównie zazdroszczą. Gdyby nie to, Grace Jones mogłaby być dzisiaj na miejscu Madonny.
"Takie mamy czasy, że musisz robić wiele różnych rzeczy naprawdę dobrze. Twoja sława przetrwa długo, tylko jeśli nieustannie będziesz się zmieniać. Grace Jones jest dobrym przykładem" - pisał niemal 30 lat temu Andy Warhol, który zresztą, na zamówienie "Vogue'a", utrwalił Jones-modelkę na zdjęciach. Ale chociaż od sesji fotograficznych dla magazynów modowych oraz największych wybiegów tego świata wszystko się zaczęło, Grace nie poprzestała na modelingu.
Odnosiła sukcesy również jako aktorka oraz - co nas najbardziej interesuje - wokalistka. Jest nie tylko celebrytką, której sława przetrwała warholowskie piętnaście minut, ale wręcz stała się ikoną popkultury. Naprawdę zasłużyła na ten tytuł, zanim się zdewaluował i zanim zaczęto tak mówić o co drugiej serialowej aktoreczce. Znacie bowiem Grace Jones nawet jeśli o tym nie wiecie - śpiewają o niej piosenki, stylizują się na nią, parodiują, cytują. Nic dziwnego, że artystka sama przyznała sobie tytuł Czarnej Marilyn Monroe i nawet nagrała płytę o takim tytule. Tyle tylko, że nigdy jej nie wydała, bo nawet nad głową tej jamajskiej piękności nie zawsze świeciło słońce.
Urodziła się 62 lata temu w Spanish Town na Jamajce, ale już w 1965 roku wraz z rodzicami i bratem przeprowadziła się do Nowego Jorku. Tam uczyła się w szkole teatralnej i nasiąkała atmosferą pełnego utalentowanych szaleńców miasta, które nigdy nie zasypia. A kiedy już wyssała wszystkie soki z Wielkiego Jabłka, przeprowadziła się do Paryża, gdzie z powodzeniem rozpoczęła karierę modelki - przy jej 179 centymetrach, posągowej budowie ciała i zachwycającej, egzotycznej urodzie nie było w tym nic nadzwyczajnego. Podobnie jak w tym, że natychmiast upomniało się o nią kino.
Zadebiutowała w 1973 roku w "Wojnie Gordona", gdzie wcieliła się w rolę dilerki narkotyków. To i tak nieźle, bo ze względu na wyjątkową aparycję, później grywała głównie dumne wojowniczki (to u boku Arnolda Schwarzeneggera w "Conanie Niszczycielu"), bezlitosne zabójczynie (jak w bondowskim "Zabójczym widoku") lub wampirzyce ("Wamp"). Słowem - piękne modliszki, które kuszą, ale gdy podejdziesz bliżej, rozerwą cię na strzępy.
Zobacz taniec Grace Jones w "Wampie":
Karierę muzyczną rozpoczęła w 1977 roku, podpisując kontrakt płytowy z wytwórnią Island. Mimo oryginalnego, hipnotyzującego głosu i wielkich hitów - by wymienić chociażby "Slave to the Rhythm", "Libertango" (znacie tę piosenkę z "Frantica" Romana Polańskiego) czy "I'm Not Perfect (But I'm Perfect for You)" - nigdy nie stała się mega gwiazdą muzyki pop, nie przyciągała na koncerty dziesiątek tysięcy fanów, nie znalazła tabunów bezmyślnych naśladowczyń. Była na to po prostu zbyt odważna, ekstremalna, wyuzdana. Furorę zrobiła za to w dyskotekach i klubach po obu stronach Atlantyku, ze szczególnym wskazaniem na kluby gejowskie. Ale i temu nie ma się co dziwić - Jones uwielbia nie tylko podkreślać swoją seksualność, ale też bawić się nią. Stąd malowanie ciała w dziwaczne wzory, eksperymenty z kosmicznymi ubraniami, fryzurami i makijażem oraz stylizacja na mężczyznę. A już najczęściej na trudną do jednoznacznego uchwycenia "trzecią płeć".
Zobacz telewizyjne wykonanie "Libertango":
Lata 80. należały do niej, stała się na wieki jednym z ich symboli. Być może dlatego trudno było jej odnaleźć się w następnej dekadzie. W 1994 roku nagrała co prawda płytę, w konwencji electro, wspomnianą już "Black Marilyn", ale nie zdecydowała się na jej wydanie. Cztery lata później z kolei zapowiadała album "Force of Nature" (kto wie, może to zresztą ten sam materiał?) i też nic z tego nie wyszło. Przypominała o sobie z rzadka, to nagrywając piosenkę dla telewizyjnego serialu, to znów występując na scenie u boku Luciano Pavarottiego. Kiedy w 2006 roku trafiała do sklepu trzypłytowa kolekcja jej najlepszych utworów, większość fanów zapewne sądziła, że to nic innego jak fundusz emerytalny.
Tymczasem piękna Grace wróciła z wielkim hukiem, pod koniec 2008 roku wydając płytę "Hurricane", bez wątpienia jedną z najlepszych w swojej karierze. Zresztą, trudno się dziwić, skoro w studiu pomogli jej m.in. Brian Eno, Tricky, Tony Allen, Sly i Robbie (kultowa sekcja rytmiczna i jeden z najważniejszych duetów producenckich sceny reggae) czy Bruce Woolley (współautor hitu "Video Killed The Radio Star"). A kiedy już płyta była gotowa, wielką fetę zgotowali jej przyjaciele - a może przede wszystkim fani - z Massive Attack, zapraszając ją na festiwal Meltdown, który przed dwoma laty odbywał się pod ich kuratelą. Remiksy pierwszego singla zrobili m.in. Atticus Ross i The Bug, co oznaczało również pierwszy krok na terytorium okupowanym przez publiczność, która Jones nie mogła pamiętać.
Zobacz Grace Jones w teledysku "I'm Not Perfect":
Chyba się udało. Niesiona "Huraganem" Grace Jones od dwóch lat nieprzerwanie koncertuje i już planuje kolejne etapy cudownie wskrzeszonej muzycznej kariery. Mówi się, że "Black Marilyn" w końcu zostanie wydana, być może jakiś inny materiał z kategorii "zagubione-znalezione" również. Lada moment na rynek trafią reedycje jej wcześniejszych płyt, w tym jubileuszowa, arcybogata wersja "Nightclubbing", a Ivor Guest, producent ostatniego albumu wokalistki, już ponoć kończy pracę nad wydawnictwem zatytułowanym "Hurricane In Dub", zawierającym - jak nietrudno się domyślić - dubowe wersje wszystkich kompozycji z tej płyty.
A skoro już wróciliśmy do "Hurricane" - na jej okładce znalazła się intrygująca fotografia głów Grace Jones, odlanych z czekolady. Czy to znak, że demon seksu przemienił się już w pełną słodyczy, stateczną damę? Dowiemy się w Gdyni.
Teledysk do "Slave to the Rhythm" - nie tylko największy komercyjny sukces Grace Jones, ale i jeden z najlepszych klipów w historii MTV (choć skończyło się tylko na nominacji do MTV Video Music Award):
Jarek Szubrycht