Przewodnik rockowy. Wokół "Sułtanów swingu"
Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)
To będzie opowieść zdecydowanie inna niż zwykle, bo do jej napisania nie pchnęła mnie jakaś okrągła rocznica z życia jakiegoś artysty, lecz fakt, że właśnie mija 35 lat (!) od singlowego debiutu jednej z najważniejszych grup w historii rocka, a ów debiut to z pewnością jedno z najpiękniejszych i najważniejszych dzieł historii rock'n'rolla.
Tak, dziś będzie inaczej niż zwykle, bo sądzę, że aby tak naprawdę dobrze zrozumieć, jak niezwykłe wrażenie zrobił na fanach i dziennikarzach pierwszy krążek Dire Straits, a konkretnie pomieszczony na jego stronie "A" utwór "Sultans Of Swing", trzeba spróbować przybliżyć (oczywiście z pewnym uproszczeniem) historyczny kontekst jego wydania. Stąd proszę uznać, że to co zamierzam napisać, będzie... tekstem powstałym pod pretekstem rocznicy wydania "Sułtanów swingu".
To, że młodzi chcą się buntować, wiadomo każdemu i od zawsze. Ale skoro nas interesuje rock, to warto spojrzeć na owo pragnienie przez jego pryzmat. A zatem... W latach w których się rodził, czyli na początku lat 60. XX wieku, kolejne pokolenie poczuło potrzebę wyrzucenia z siebie złości i frustracji oraz szukało sposobu na ujawnienie, że nie chce już żyć tak jak "starzy". Brzydząc się światem zamkniętym w gorset układów i pieniędzy, chciało go jakoś zmienić. Rozwalić. Tyle tylko, że podobnie jak przed poprzednimi, stanęło przed nim pytanie: jak to zrobić? Przecież nie miało własnych gazet, stacji radiowych i telewizyjnych (te tak naprawdę trzymał w garści, bojący się poważniejszych zmian establishment). Ale miało muzykę! A ponieważ nasto- i dwudziestoparolatkowie swoje poglądy chcieli wyrażać bez owijania ich w bawełnę, to towarzyszące temu muzyka musiała być również radykalna. Stąd w łączących się ze słowami dźwiękach, było mnóstwo ekspresji i szczerości. Z czasem jednak, to już pod koniec owej dekady i w pierwszej połowie następnej, za sprawą ewolucji, rock zaczął się na tyle zmieniać i wzbogacać, że w pewnym momencie stał się... czymś co można określić jako efekt tworzenia sztuki dla sztuki. Tym też sposobem jeszcze niedawna buntowniczy sam się spacyfikował i oderwał od własnych korzeni.
W drugiej połowie lat 70. rock stał się tak wyrafinowany i trudny, iż wprawdzie ci którzy dorastali wraz z nim, wciąż jeszcze go cenili oraz kochali, to jednak już kolejne pokolenie, nijak go nie rozumiało. Trzeba też tu dodać, że jako alternatywę, show-biznes zaproponował mu zaczynającą szaleć wtedy w mediach słodką i pustą muzykę disco.
Ponieważ schyłek tamtego dziesięciolecia nie był zbyt dobrym okresem w angielskiej gospodarce, to nie ma się co dziwić, że młodzież czuła się sfrustrowana i niepewna. A to groziło wybuchem. Zanosiło się na kolejną pokoleniową rewolucję. I przyszła, uderzając z siłą zmiatającej wszystko przed sobą lawiny. A przecież każda lawina ma swój początek. Pierwszy zaczynający się toczyć kamień. W tym wypadku był nim pomysł niejakiego Malcolma McLarena i jego urzeczywistnienie - Sex Pistols.
Po starcie Sex Pistols, ich śladem podążyły setki a nawet tysiące podobnych im zespołów, a mogło być ich aż tak wiele, bo graniem "bazowego" punka mógł się zająć prawie każdy. Aby wykonywać tak prostą i emocjonalną muzykę nie trzeba było bowiem mieć ani specjalnych umiejętności (kto dziś wspomina np. gitarowe sola ówczesnych wioślarzy?), ani drogich instrumentów (na takich grali członkowie ze znienawidzonych wówczas wielkich zespołów z poprzedniej epoki, których zaczęto wtedy nazywać dinozaurami). Tym też sposobem, przynajmniej na jakiś czas, rock znów stał się zbuntowaną muzyką mocno osadzoną społecznie. Należy więc uznać, że punk był czymś w rodzaju potężnej burzy, która wprawdzie poczyniła pewne szkody w zatęchłym już nieco środowisku, ale za to sprawiła, że przez parę następnych lat, można było oddychać świeżym powietrzem.
Z popularnością czystego punku było jednak tak, że muzyka tak nieskomplikowana, musiała się dość szybko znudzić, bo w końcu jak długo można grać i śpiewać w ten sam sposób. Dlatego już po kilkunastu miesiącach najambitniejsi punkowcy zaczęli "uartystyczniać" swoje propozycje. I tak dość szybko pojawiła się nowa jakość, nowy muzyczny nurt - New Wave - Nowa Fala. Jej pojawienie dało szansę na zaistnienie muzykom, którzy tak naprawdę z rewolucją Pistolsów niewiele mieli wspólnego, ale którzy dzięki wywołanemu przez nią fermentowi postanowili spróbować zaistnieć. Wśród nich byli także młodzi ludzie, od pewnego czasu działający pod szyldem Dire Straits.
Wyglądało to mniej więcej tak. Pewnego popołudnia, jeszcze w 1977 r., w jednym z londyńskich pubów, siedział z pochyloną głową pewien mężczyzna. Wyglądał na padniętego, i pewnie takim był, bo przez kilka poprzednich godzin, bez specjalnego przekonania uczył angielskiego. Jak większość nauczycieli miał wrażenie, że jego praca to istna orka na ugorze.
W pewnym momencie wstrząsnęło nim potężne grzmotnięcie w plecy i słowa powitania: - Cześć stary! Słuchaj, przed chwilą słyszałem wasz kawałek w radio.
Mężczyzna zmrożony sensem owych słów najpierw zastygł, a po chwili wyszeptał: - Boże, on to grał... - i podbiegł do telefonu. Szybko wykręcił jakiś zapisany na kartce numer. Po kilku sekundach usłyszał w słuchawce: Hallo - tu Gillette - o co chodzi?
- Cześć nazywam się Mark Knopfler. Jestem wokalistą i gitarzystą zespołu Dire Straits. Parę dni temu zostawiliśmy dla Pana naszą taśmę demo, no a przed chwilą...
- Mark, świetnie że się tak szybko odezwałeś. Jeśli masz wolny czas to łap taksówkę i w te pędy przyjeżdżaj do mnie... mam kilka ważnych wiadomości...
Charlie Gillett, znany i ceniony dziennikarz muzyczny, prowadzący na antenie BBC Radio London program "Honky Tonk Show" po latach wspominał: "Założyłem taśmę, aby ją przesłuchać i nagle zorientowałem się, że nie mogę pracować. Zdecydowałem się puścić ją w najbliższym swoim programie. Żeby to zrobić, musiałem wyrzucić nagranie Waylona Jenningsa... ale oni tak bardzo mi się podobali..."
Podobali się... Dziś, gdy każdy choć trochę interesujący się muzyką rockową niemal na pamięć zna "Sultans Of Swing", to owo zdanie nie może dziwić. Toż to klasyka klasyki... Ale wtedy! I tu doszliśmy do tego, po co przez większość tego wypracowania, opowiadałem o przemianach, jakie dotknęły rocka w pierwszych piętnastu latach jego istnienia. Bo oto to, co zostało zatytułowane "Sułtani Swingu" w żaden sposób nie odwoływało się do rozdętej wówczas do granic możliwości muzyki "dinozaurów", ani też "prostego jak drut" punka czy właściwie głównie rytmicznego disco. Oto bowiem dostaliśmy piękny, bo melodyjny, bardzo motoryczny song, w którym uzupełnieniem spokojnego (trochę Claptonowskiego, trochę Dylanowskiego) głosu śpiewaka było jedno, niemal niekończące się, solo na gitarze. Tyle tylko, że ta gitara, w przeciwieństwie do większości solówek innych wioślarzy, pozbawiona była brudów, zgrzytów i elektronicznych zniekształceń. Była natomiast pasmem cudnie czystych dźwięków wirujących jak poderwane przez nagły powiew wiatru liście. Każde dotknięcie palcem struny, było świetnie słyszalne i nie pozostawiało żadnej wątpliwości, że jest dziełem autentycznego wirtuoza. Ale to nie wszystko, bo obok tej pierwszoplanowej, była i druga, mniej wyeksponowana, ale z niezwykłym wyczuciem podbudowująca akordami tą główną. Ach - no i jeszcze oczywiście (bo przecież to rock) całość uzupełniała sekcja rytmiczna. To jej precyzja sprawiała, że w zależności od wrodzonych predyspozycji bezwolnie kiwała się nam na boki głowa, podrygiwały nogi, lub ręce stukały w co tylko mogły. A owa rozkosz, była jak na owe czasy wyjątkowo długa (w skali przebojów), bo trwała ponad 5 minut.
Rzeczą oczywistą jest, że wersja którą zaprezentował w swoim programie Pan Gillette, trochę różniła się od tej, która w następnym roku trafiła na płytę. Bo ta ostateczna, ta nieśmiertelna, została zarejestrowana podczas sesji, która odbyła na początku 1978 roku dzięki kontraktowi podpisanemu przez Dire Straits z wytwórnią Phonogram. Wtedy też grupa nagrała dodatkowych osiem kompozycji Marka Knopflera, które uzupełnione oczywiście "Sułtanami" złożyły się na jej genialny debiut długogrający.
Warto też wspomnieć, że opowiadający o dobrze grającym, a zupełnie niepopularnym zespole jazzowo-swingowym (zazwyczaj grającym w jakiejś świecącej pustkami knajpie) "Sułtani Swingu" wcale nie od razu stali się światowym super-hitem, bo pierwsze, majowe (z 19.05), wydanie singla z tą piosenką, nie zostało docenione i dopiero jego reedycja ze stycznia 1979 roku stała się popularna na całym globie.
Coś jeszcze? Gitarowe granie Marka Knopflera w "Sultans Of Swing" jest uznawane do dziś za prawdziwy majstersztyk, czego dowodem jest także to, że umieszczone zostało na 22. miejscu wśród najwspanialszych popisów wioślarskich w plebiscycie czytelników magazynu "Guitar World", a w podobnym zestawieniu, tyle że dwutygodnika "Rolling Stone", znalazło się na pozycji 32.