Przewodnik rockowy: Podróż nie taka magiczna
Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)
Inspirowana ruchem hippisowskim podróż Beatlesów kolorowym autobusem po Wyspach i Francji okazała się artystyczną wpadką. Przynajmniej jeśli chodzi o film "Magical Mystery Tour".
Zacznę od tego: zawsze byłem i wciąż jestem wielkim fanem Beatlesów. Tyle tylko, że nie aż tak bardzo zagorzałym, abym nie potrafił dostrzec ich potknięć. Potknięć? Tak, bo i im takie się zdarzyły. I to dwukrotnie.
Na szczęście, oba tylko pośrednio były związane z tym, co najważniejsze, czyli z ich muzyką. Dlaczego? Bowiem zarówno pierwsze jak i drugie (choć w sposób nieidentyczny) należy łączyć z filmem. A ponieważ tematem tej pogawędki będzie wcześniejszy z owych przypadków, to bez próby poważniejszej analizy zdradzę, że za drugi uważam całokształt zdarzeń i ich artystycznych rezultatów kryjący się pod wspólnym tytułem "Let It Be". Konkretniej - chodzi o zorganizowanie zespołowi w 1969 r. sesji nagraniowej pod okiem kamer i późniejsze (1970 r.) upublicznienie jej efektów bez producenckiego szlifu ze strony George'a Martina.
Film o Beatlesów upomniał się stosunkowo szybko, bo już w 1964 roku do kin trafiła radosna, quasi dokumentalna komedia "A Hard Day's Night", którą wyreżyserował Richard Lester. Odniosła wielki sukces i co ciekawe, bo przecież powstała bardzo szybko oraz po trosze w celu czysto komercyjnym, jeszcze dziś jest uznawana za dzieło o znaczącej wartości artystycznej. Na fali jej popularności, jeszcze w tym samym roku, Richard Lester przystąpił do realizacji następnej, która w lipcu 1965 r. trafiła na ekrany pod tytułem "Help!". Jak łatwo się domyśleć, tym razem już kolorowy i całkowicie fabularny obraz, od razu zyskał ogromną sławę, choć krytycy i sami Beatlesi nie byli nim szczególnie zachwyceni.
Zupełnie jakby nagle stracili ojca
W 1967 r. Beatlesi znaleźli się na pierwszym prawdziwie niebezpiecznym zakręcie swojej kariery. Oto 27 sierpnia 1967 r., w efekcie nieświadomego przedawkowania lekarstw, zmarł główny twórca medialno-finansowej potęgi The Beatles, ich menażer - Brian Epstain. Wielka czwórka poczuła się jakby nagle straciła ojca. Niektórzy ich biografowie są skłonni nawet uważać ów dzień za moment, od którego zaczął się proces rozpadu zespołu. W pierwszej chwili (dzięki Bogu tylko sprawach pozamuzycznych) liverpoolczycy sprawiali wrażenie, jakby miotali się trochę bez sensu. Jednym z tego przejawów była myśl, która doprowadziła do upublicznienia filmu, a także płyt ukrytych pod intrygującym tytułem - "Magical Mystery Tour".
Z tego co dziś wiadomo, na pomysł nakręcenia telewizyjnego filmu pod takim tytułem wpadł Paul McCartney, którego zainspirował amerykański pisarz, autor m.in. "Lotu nad kukułczym gniazdem" - Ken Kesey. Będący bitnikiem, a potem hippisem Kesey, jeszcze w 1964 r. zorganizował dla grona przyjaciół "odlotową" (bo także narkotyczną) wyprawę autobusem po Kalifornii. Była to jedna z zapowiedzi tego, co nastąpiło nieco później - "mody" na hippisowskie ucieczki od uporządkowanego świata dorosło-bogatej części społeczeństwa.
Oczywiście McCartney postanowił ową ideę mocno zmodyfikować i dostosować do realiów brytyjsko-beatlesowskich. W praktyce oznaczało to, że do specjalnie udekorowanego autobusu wpakowano grupę przypadkowych osób reprezentujących najróżniejsze środowiska i kilku zaproszonych gości, a ich opiekunami oraz towarzyszami w podróży byli George, John, Paul i Ringo. Cała ta wesoła ferajna podróżowała po dziwnych (np. po lotnisku RAF-u w West Malling) miejscach Wysp Brytyjskich i po okolicach Nicei (oczywiście we Francji).
Wypada tu dodać, że owo przedsięwzięcie, przynajmniej teoretycznie, mogło zaowocować czymś naprawdę interesującym, gdyby nie fakt, iż za jego "reżyserię" wzięli się sami Beatlesi (tylko trochę pomagał im doświadczony filmowiec, m.in. współpracownik Alfreda Hitchcocka - Bernard Knowles), a całość była właściwie improwizowana, bo nie posiadała klasycznego scenariusza. Reasumując, można bez specjalnego ryzyka uznać, że artystyczny efekt filmowego udokumentowania owej magiczno-tajemniczej podróży, już od samego początku wydawał się dość wątpliwym.
Chłodne przyjęcie
Po nakręceniu całego materiału, Beatlesi przez 12 tygodni pracowali nad wyborem tego, co było godne pokazania i nad złożeniem z tego w miarę spójnej całości, a 50-minutowy efekt ich trudu, za pośrednictwem BBC, trafił na ekrany telewizorów w Święta Bożego Narodzenia 1967 r.
Jak się okazało, szalenie kolorowy, bo przecież wpisany w psychodeliczną estetykę obraz, pokazany na ekranach wtedy jeszcze czarno-białych odbiorników, nie zrobił dobrego wrażenia. Krytycy, a nawet fani, zarzucali mu chaotyczność, brak dramaturgii i spinającej go idei. Tu, a z perspektywy następnych lat rozwoju muzyki popularnej (z przyległościami), można, nie specjalnie ryzykując, napisać że "Magical Mystery Tour" był tak naprawdę bardziej zbiorem tego, co dziś nazywamy wideoklipami niż klasycznym obrazem filmowym.
A skoro już wspomniałem o takiej jego funkcji, to mogę teraz w miarę płynnie przeskoczyć do tego, co najważniejsze, czyli do splecionych z nim utworów. Te, w przeciwieństwie do uzupełniających je obrazów, nie pozostawiały żadnych wątpliwości - to Beatlesi w najwyższej formie! Zresztą pewnie to ta ich (ujawniona wcześniej na płytach) wspaniałość, jak i wcześniejsze sukcesy "A Hard Days Night" oraz "Help!", sprawiły, że ich miłośnicy spodziewali się po "Magical Mystery Tour" czegoś genialnego, a dostali, co dostali.
Płyty! Płyty? A tak, bo tak naprawdę były aż dwie. I co dziwne, czy może wręcz paranoiczne, jako pierwsza (27 listopada 1967 r.) pojawiła się amerykańska wersja brytyjskiego oryginału. Ale skoro Beatlesi to Brytyjczycy, a więc Europejczycy zarazem, to za moment oficjalnego fonograficznego debiutu dzieła pod tytułem "Magical Mystery Tour", należy uznać 8 grudnia 1967 r.! Tego bowiem dnia do sklepów na Wyspach trafiła podwójna EP-ka (dwa małe krążki, z trzema utworami na każdym) będąca soundtrackiem filmu. I tak na pierwszym znalazły się: "Magical Mystery Tour", "Your Mother Should Know" oraz "I Am The Walrus"; a na drugim: "The Fool On The Hill", "Flying" (temat instrumentalny skomponowany przez całą czwórkę) i "Blue Jay Way" (Harrisona). Pozostałe piosenki napisali jak zwykle Lennon i McCartney.
Co ważne, aby podnieść wartość publikacji, do albumiku, w którym schowane były płytki, dołączono 28-stronicową książeczkę ze zdjęciami (wtedy jeszcze przecież nieznanego) filmu i z tekstami songów. Muzyka była od razu dostępna (do wyboru) w dwóch formatach - mono lub stereo.
To wersja amerykańska weszła do kanonu
Teraz, tak jak uprzedziłem, trochę wbrew dyktowanej przez chronologię logice, cofniemy się o 11 dni i przeniesiemy się do Stanów Zjednoczonych. Bo tu, w związku z brakiem tradycji wydawania EP-ek, postanowiono opublikować "Magical Mystery Tour" w formie typowego longplaya. Tyle tylko, że na jego pierwszej stronie znalazły się wszystkie utwory z filmu, natomiast na drugiej, piosenki z trzech beatlesowskich supersingli z 1967 r.: "Strawberry Fields Forever"/"Penny Lane" (dostępny w brytyjskich sklepach od 17 lutego); "All You Need Is Love"/"Baby You're A Rich Man" (od 7 lipca); "Hello, Goodbye"/"I Am The Walrus" (od 24 listopada, tyle tylko, że ostatni z tych tytułów, w związku z tym, iż pochodził z filmu, trafił na stronę "A" albumu).
Posłuchaj amerykańskiej edycji "Magical Mystery Tour":
Finiszując, dorzucę tylko, że tym sprytnym sposobem Amerykanie dostali na jednym krążku wszystko, co otrzymaliśmy od The Beatles w okresie pomiędzy wydaniem "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band", a opublikowaniem singli "Lady Madonna" oraz "Hey Jude" w 1968 r. i że czas pokazał, iż to właśnie wersja z USA stała się zdecydowanie popularniejszą niż ta z U.K. W efekcie doprowadziło to do tego, że w następnych latach to ona została uznana za klasyczny element dyskografii Wielkiej Czwórki (i George'a Martina).
Jerzy Skarżyński, Radio Kraków