Przewodnik rockowy. Koronacja King Crimson

Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)

45 lat temu, 13 stycznia 1969 r., w piwnicy kawiarni Fulham Palace w Londynie, doszło do formalnego powstania grupy King Crimson.

Na czele King Crimson stoi Robert Fripp
Na czele King Crimson stoi Robert FrippOficjalna strona zespołu

Bardzo rzadko, ale jednak, trafiają się artyści, którzy są tak bardzo utalentowani i tak mocno wierzący w swoje możliwości, że z pełną świadomością idą na całość... Urodził się przecież kiedyś chłopiec, którego świat poznał jako Steviego Wondera (Cudownego); trochę później inny, który sam nadał sobie tytuł Księcia; była (a właściwiej wciąż jeszcze jest) grupa, której nikt nie ma za złe, że od razu obwołała się Królową, i wreszcie wykluł się zespół, który 45 lat temu, sam założył na swój utalentowany czerep królewską koronę.

I choć wiem - o czym będzie dalej - że jego chrzestnemu wcale nie przyświecała myśl, aby w tak bezczelny sposób go promować, ani tym bardziej o jakieś monarsze splendory - to jednak następne dziesięciolecia pokazały, iż to właśnie temu bandowi należy się tytuł Króla. Dokładniej Króla Ambitnego Rocka.

Każda historia musi mieć jakiś początek. Tę zatem zacznijmy 16 maja 1946 r. w The Bearcross Nursing Home, Bearcross, Wimborne w hrabstwie w Dorset. Tu i tego właśnie dnia urodził się Robert Fripp, w przyszłości dusza, mózg i jedyny stały muzyk Karmazynowego Króla. W jedenaście lat później, dokładniej 24 grudnia 1957, podczas świątecznych zakupów, mama kupiła mu pod choinkę gitarę. Przez pierwsze trzy miesiące "edukował" się sam, potem uczyła go pewna lady z Armii Zbawienia, a w końcu mieszkający w pobliżu nieco wiekowy nauczyciel muzyki. Tyle tylko, że jego lekcje bazowały głównie na utworach z lat 20. i 30. XX wieku.

Gdy Robertowi Frippowi stuknęła 17. wiosna, podjął decyzję, że zostanie profesjonalnym muzykiem (w tym czasie już sam dawał lekcje gry), ale na skutek próśb i łez rodzicielki, realizację planu przejścia na zawodowstwo odłożył na później. W tym też czasie zaczął wspomagać lokalne formacje taneczne i - to już w chwilę potem - zespół The League Of Gentlemen. W 1965 r. trafił do college'u, w którym największą uwagę poświęcał ekonomii, ekonomii politycznej i historii doktryn politycznych. Zrobił tak, bowiem planował, że jeśli jednak nie będzie żył z muzyki, to po zdaniu odpowiednich egzaminów wyjedzie do Londynu aby studiować tam zagadnienia związane z zarządzaniem nieruchomościami (jego tato zajmował się m.in. licytacją majątków).

Na szczęście - przynajmniej dla fanów rocka - w pewnym momencie, myśl o robieniu kariery w biznesie przegrała z marzeniami o spełnieniu się w sztuce, a to oznaczało, że Robert ostatecznie porzucił naukę dla gitary. Jednym z pierwszych tego przejawów było to, że Fripp odpowiedział na ogłoszenie prasowe, w którym przeczytał, iż dwaj doświadczeni już muzycy (bracia Michael i Peter Giles) poszukują... śpiewającego organisty! I co ciekawe, choć nasz bohater ani nie śpiewał, ani nie grał na klawiszach, to jednak już na pierwszym spotkaniu na tyle zaintrygował obu Gilesów, że zaproponowali mu współpracę. Tym sposobem w sierpniu 1967 r. zrodziło się trio Giles, Giles & Fripp. Mniej więcej po miesiącu przeniosło się do Londynu, gdzie grywało w klubach, tworzyło repertuar i w końcu zarejestrowało krążek, który jako "The Cheerful Insanity Of Giles, Giles And Fripp" ukazał się latem następnego roku. Płyta sprzedała się (oczywiście pierwotnie) w 600 egzemplarzach...

I jeszcze jedno - już po nagraniu debiutu, do ich formacji dołączył multiinstrumentalista Ian McDonald oraz (na krótko) jego dziewczyna - wokalistka Judy Dyble. No, a w chwilę potem, w listopadzie, po jakiejś nieudanej sesji nagraniowej doszło do poważnej kłótni o kwestie artystyczne, w efekcie której, na odejście, zdecydował się Peter Giles. Oznaczało to, że nadeszła pora kolejnego otwarcia...

Dokładnie 13 (i bądź tu człowieku przesądnym) stycznia 1969 r., w piwnicy kawiarni Fulham Palace w Londynie, doszło do przyjęcia, a zatem formalnego powstania oraz natychmiastowej samokoronacji Karmazynowego Króla. Woli ścisłości Karmazynowy Król, czyli King Crimson, był wtedy "kwartetem na piątkę", bo w jego pierwszym składzie znalazło się czterech muzyków: Robert Fripp (mózg i gitara), Michael Giles (intuicja oraz perkusja), Ian McDonald (emocjonalność, mellotron, flet, saksofon altowy i instrument nieelegancko zwany klarnetem), Greg Lake (serce, wielki głos oraz gitara basowa), a także..., ani niczym nie grający, ani niczego nie śpiewający - Peter Sinfield. Był on za to, autorem tekstów wydobywających się z ust władcy i operatorem świateł w czasie koncertów.

A propos Sinfielda, wypada tu wspomnieć, że należy mu się także tytuł ojca chrzestnego grupy, bo raz - wymyślił dla niej nazwę (była synonim Belzebuba), i bo dwa - wywodzących się z angielskiej prowincji kumpli dość skutecznie "wprowadzał" na londyńsko-hippisowskie salony.

Po tygodniach prób, 9 kwietnia, w klubie Speakeasy odbył się pierwszy prawdziwy występ formacji. Musiał być udany, bowiem już w niecały miesiąc później została zaproszona do radia BBC (6 maja), a zaraz potem po raz pierwszy wystąpiła w Marguee.

Następną przełomową datą w biografii Króla był 5 lipca, bowiem tego właśnie dnia Jego Wysokość pojawiła się jako support The Rolling Stones podczas megakoncertu w Hyde Parku. Owo wydarzenie (500-tysięczna publiczność) zostało zorganizowane aby uczcić pamięć zmarłego dwa dni wcześniej Briana Jonesa. No, a gdy tę informację połączy się ze zgodną opinią, że młody King Crimson zagrał wtedy bardzo dobrze, to łatwo się domyśleć, iż dosłownie z minuty na minutę zyskał znaczącą popularność. I jeszcze jedno - mimo wszystkich tych sukcesów, dla jego członków najważniejszą datą owego roku, był z całą pewnością 10 października, czyli dzień, w którym do sklepów trafił ich fonograficzny debiut - longplay "In The Court Of The Crimson King".

Gdyby w tym miejscu trzeba było napisać "Amen", gdyby w następnych latach i dziesięcioleciach King Crimson nie nagrał już żadnej innej płyty, to już wtedy, tym jednym długograjem, zasłużyłby sobie na pochowanie go w królewskim grobowcu, w którymś ze światowych panteonów. Ale na szczęście dla dziejów rocka, nic podobnego nie musiało nastąpić, bo ów wielki zespół jeszcze wielokrotnie wzniósł się na niebotyczne wyżyny.

Czy to były lata przynależne do pierwszego rozdziału jego dziejów (1969-1971 i płyty: "In The Wake Of Poseidon", "Lizard", "Island"), czy to do rozdziału drugiego (1973-1975 oraz albumy: "Larks' Tongues in Aspic", "Starless and Bible Black", "Red"), czy do trzeciego (1981-1984 i longplaye: "Discipline", "Beat", "Three Of A Perfect Pair") czy wreszcie do czwartego (1994-2003 i krążki:"Vrooom", "THRAK", "The ConstruKction Of Light", "Happy With What You Have to Be Happy With", "The Power To Believe").

A aby wszystko było jasne, trzeba jeszcze dodać, że Karmazynowy Król (czasami pod trochę zmienionymi nazwami - np. A King Crimson ProjeKct i świetna płyta "A Scarcity Of Miracles" z 2011 r.) wciąż jeszcze panuje i zanosi się, że już niedługo znów wróci do akcji...

Zobacz teledysk "A Scarcity Of Miracles":

PS W tej wyliczance świadomie pominąłem płyty koncertowe i kolekcjonerskie (np. z różnymi wersjami tych samych utworów), bo tak naprawdę pełna dyskografia King Crimson wymagała specjalnego i mocno zagmatwanego artykułu!

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas