Przewodnik rockowy: Keith Moon. Super świr
Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)
Pamiętacie Muppety? Jeśli tak, to zapewne poza żabą Kermitem i świnką Piggy pozostał wam w pamięci nieokrzesany, nieprzewidywalny oraz niepowstrzymany perkusista - Zwierzak. Jego szaleństwa były niczym przy tym, co robił jego pierwowzór, nieżyjący już niestety od 35 lat, bębniarz The Who - Keith Moon.
Zwykle jest tak, że miłośnik rocka ceni wybitnych artystów, a kocha... tych najbardziej niekonwencjonalnych. Stąd jego szacunek dla (dajmy na to) Roberta Frippa czy Ronnie Jamesa Dio, którzy swoją sławę i renomę zawdzięczali potędze własnego talentu oraz wypracowanym umiejętnościom, natomiast wielbi o wiele mniej potrafiących gości pokroju Keitha Richardsa czy Ozzy'ego Osbourne'a. Zazwyczaj bywa tak, że ci bardziej "oryginalni" z wyglądu oraz zachowania tymi swoimi "dziwactwami" wspierają swoją karierę. A to wyglądają jak zombie, a to noszą się jak kloszardzi, a to przebierają się za kosmitów. Ponieważ jednak świat widział już niemal wszystko, to dobrze jest do tego dodać jakąś odpowiednio spektakularną "akcję", czyli w odpowiednim czasie i miejscu nabluzgać w wywiadzie, zdemolować pokój w hotelu, sprać po gębie fotoreportera lub ewentualnie zdjąć majtki na wizji w telewizji.
Wspominam o tym, bo zazwyczaj jest tak, że nasi pupile należą albo do jednej, albo do drugiej grupy, bowiem tylko bardzo nielicznym było lub jest dane być artystą równie wybitnym co ekstrawaganckim. Poza Lennonem, Hendrixem, Joplin i np. Zappą, do tej bandy z pewnością należy zaliczyć także naszego dzisiejszego pupilka.
Logika podpowiada, że biorąc się za opowieść o życiu i twórczości jakiejś utalentowanej osoby, powinno się najpierw dość poważnie omówić jej biografię i spuściznę (część oficjalna), a potem, w ramach części artystyczno-rozrywkowej, już na większym luzie, poprzytaczać kilka zabawnych anegdot uczłowieczających wykuty wcześniej posąg. No dobrze, ale co zrobić, gdy życie owego herosa było jedną wielką anegdotą, natomiast twórczość można by teoretycznie zamknąć w jednym rozbudowanym zdaniu? Odpowiedź nasuwa się sama...
Keith Moon po urodzeniu się 23 sierpnia 1946 r. w Londynie, przez następnych 14 lat, jak większość jego rówieśników, najpierw ssał to i owo, potem się bawił, a w końcu trafił do szkoły. Tyle tylko, że w odróżnieniu od większości swoich ówczesnych kolegów, już jako 14-latek został z niej definitywnie wyrzucony. Co do lat jego edukacji, to czas pokazał, że najistotniejsze w nich było to, że gdzieś w 1958 r. zapisał się do młodzieżowej organizacji paramilitarnej o nazwie Sea Cadet Corps, w której najpierw grał na trąbce sygnałówce, a potem na werblu! To mu się bardzo podobało, bo mógł nie tylko bezkarnie hałasować, ale także rozładowywać buzującą w nim energię. Co ważne, rodzice to dostrzegli, dzięki czemu, gdy ujawniający chuligańskie ciągoty Keith nagle zakończył naukę... mama kupiła mu prosty zestaw perkusyjny. Zamiast tłuc pięściami twarze rówieśników, grzmocił pałkami po bębnach.
Ponieważ granie dla Keitha Moona było początkowo jedynie odskocznią od rzeczywistości, to długo poprzestawał na "samokształceniu". Jednak po pewnym czasie pojawił się pomysł, aby ową hałaśliwą psychoterapię zmienić w coś bardziej poważnego. I tak w 1962 roku za jego muzyczną edukację wziął się niejaki Carlo Little, który w tym czasie był bębniarzem w Screaming Lord Sutch. Parę miesięcy nauki sprawiło, że chłopak stał się bardzo dobrym perkusistą, wyróżniającym się niezwykłą szybkością i siłą (głośnością) gry. Jak łatwo się domyśleć, zaraz potem zaczęła się jego droga ku sławie. Najpierw trafił do zespołu o nazwie The Escorts, z którego w 1962 r. przeszedł na 18 miesięcy do naśladującej The Shadows grupy The Beachcombers. Natomiast w kwietniu 1964 r., niezadowolony z braku perspektyw jakie niosło granie w cover bandzie, zdecydował się wziąć udział w castingu na nowego pałkera dla zdobywającej wówczas popularność formacji The Who. Udało się!
Jak wynika z tego, o czym wspomniałem na wstępie, Keith Moon zasłynął wśród fanów nie tylko tym jak grał, ale także tym, jak żył. A doszukując się korzeni owego żywota, muszę dodać, że poza usposobieniem, wielki na nie wpływ miało to, że trafił do tej, a nie innej grupy rockowej. Dość szybko się bowiem okazało, że charakterologicznie wprost idealnie pasował do swoich nowych kolegów. Bo zarówno lider The Who - gitarzysta Pete Towshend jak i jego dwaj pomocnicy - wokalista Roger Daltrey oraz basista John Entwistle - do grzecznych chłopców z nie należeli. Ot, trafił swój na swego!
Nawet niespecjalnie interesujący się przeszłością rocka zapewne gdzieś słyszeli, że poza muzyką, The Who słynęło z tego, że jako pierwszy zespół na świecie (przeważnie) kończyło swoje występy całkiem spektakularnym niszczeniem instrumentów. Robił to (co pewnie nie jest niespodzianką) ze swoimi gitarami Pete Towshend, a także (to już rzadsze, bo trudniejsze oraz chyba kosztowniejsze) z perkusjami Keith Moon. Wywoływało to wielkie wrażenie i - czego nie wszyscy się domyślali - dawało możliwość ostatecznego zakończenia koncertu bez nadmiernie licznych bisów. A co do estrady, to zdarzało się, że nabuzowani graniem Pete i Keith od czasu do czasu swoją energię rozładowywali... biorąc się "za bary". Raz nawet doszło do ich mordobicia podczas występu w telewizyjnym programie "Ready Steady Go!". Estrada estradą, więc osoby nieprzychylne zespołowi zawsze mogły powiedzieć, że te ekscesy były robione głównie dla reklamy. Tyle tylko, że w wypadku Moona to, co wyrabiał na scenie, było jedynie niewinną przygrywką do tego, co wyczyniał poza nią.
Bawić się lubi zapewne każdy, ale Keith Moon jako pierwszy odkrył, że... prawdziwą radość daje demolowanie pokoi hotelowych (ten pomysł szybko podchwycili potem inni rockmani) i... mieszkań przyjaciół. Podobno zaczęło się to już jesienią 1966 r. podczas pobytu w Hiltonie w Berlinie. Ponieważ uciecha była spora, to Moon dość szybko uzupełnił ją o dodatkowy element... wyrzucanie przez okna wszystkiego, co nie umiało latać. A im wyżej akurat mieszkał, tym było lepiej. Raz nawet specjalnie wrócił z lotniska do opuszczonego lokum, bo jak powiedział kolegom, o czymś zapomniał. Trochę później okazało się, że zapomniał... wrzucić telewizora do znajdującego pod jego balkonem basenu. Plum!
Redukowanie wyposażenia apartamentów nie było wcale szczytem możliwości pana Moona. W pewnym okresie odkrył, że jeszcze większą frajdę robi mu... wysadzanie w powietrze toalet! Robił to zarówno za pomocą fajerwerków, jak i dynamitu. Jak oszacował jeden z jego przyjaciół, samo naprawianie szkód, jakie wyrządził, kosztowało zespół ponad 300 tysięcy funtów! Ale to nie wszystko. W 1967 r., podczas jego urodzinowej imprezy (odbywała się w hotelu Holiday Inn w Flint w stanie Michigan), Keith zainicjował najpierw walkę na ciasta i inne wiktuały, potem małą bijatykę, w której stracił zęba, a w końcu odpalił gaśnicę oraz wepchnął fortepian do basenu. Szkody oszacowano na 24 tysiące dolarów... A propos basenów, dość głośna była też plotka, że zdarzyło się też, iż pewnego wieczoru, mocno rozbawiony zaparkował jakiegoś lincolna continentala w jednym z nich.
Ponieważ za sprawą owego lincolna zbliżyliśmy się do motoryzacji, to wspomnę jeszcze, że gdzieś czytałem, iż jadący kiedyś w taksówce Moon w pewnym momencie tak się czymś zdenerwował na prowadzącego, że w końcu go zaatakował, co poskutkowało m.in... utratą kawałka ucha przez kierowcę.
Wszystkie wspomniane dotąd zdarzenia i wyskoki bębniarza, zakładając oczywiście, że się nie brało w nich bezpośredniego udziału, można by uznać za mniej lub bardziej zabawne, ale nie zawsze pojawiał się, okupiony pieniędzmi, happy end. Oto 4 stycznia 1970 r., po pewnej imprezie bentley Moona został zaatakowany przez grupę skinheadów (muzycy The Who byli wręcz symbolami popularnej w latach 60. subkultury modsów). I wówczas kierowca, a zarazem ochroniarz perkusisty Neil Bolan wyskoczył z samochodu, aby odgonić napastników. W pewnym momencie uderzony upadł na ziemię i zniknął z pola widzenia Keitha. Ten poważnie przestraszony przeskoczył za kierownicę i w zdenerwowaniu zamiast wstecz, ruszył do przodu. Niestety zaraz potem okazało się, że nieświadomie najechał na Bolana. Ów zginął na miejscu... Policyjne śledztwo oczyściło bębniarza, ale ten nigdy sobie nie darował, że niechcący doprowadził do tej tragedii.
Szaleństwa - myślę, że łatwo się domyśleć, iż poza wrodzonym nieokiełznaniem, stały za nimi wszelkiego rodzaju narkotyki i alkohol, od których był praktycznie cały czas uzależniony. To one, połączone ze sławą oraz idącą za nią kasą pozbawiały Keith Moona wszelkich zahamowań i w końcu doprowadziły do jego przedwczesnej śmierci. Ta przyszła 7 września 1978 r., a jej bezpośrednią przyczyną było nieświadome zażycie zbyt wielu tabletek leku pomagającego w walce z alkoholizmem i... popicie ich dużą ilością alkoholu. Zmarł we śnie. Miał zaledwie 32 lata!
Keith Moon perkusista przeszedł do legendy jako jeden z najbardziej ekspresyjnych bębniarzy świata, grający szalenie głośno, szybko i brawurowo. Co ciekawe, mimo tego ciągu do robienia superrytmicznego megahałasu, nigdy nie grywał solówek, bo uważał je za strasznie nudne. Na przestrzeni lat dorobił się opinii jednego z najwybitniejszych muzyków w historii rock'n'rolla, był uważany za perkusyjny odpowiednik Jimiego Hendrixa, a czytelnicy magazynu "Rolling Stone" umieścili go w 2011 r. na 2. miejscu (po Johnie Bonhamie) na liście pałkerów wszech czasów! R.I.P.