Przewodnik rockowy. George Harrison: Wszystko musi minąć
Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)
25 lutego 1943 roku, równo 70 lat temu, w Liverpoolu na świat przyszedł George Harrison.
Jak wiele zależy od kontekstu! Wszystko musi minąć. Te poruszające słowa mogą być źródłem wiecznej pociechy - wszak każda gorzka chwila, każdy zły moment, musi ustąpić miejsca lepszemu, ale mogą też ostrzegać przed nietrwałością i przypominać, że wszystko musi się jednak kiedyś skończyć!
Co do tej drugiej ewentualności, onegdaj napisałem (do opowieści o płycie "All Things Must Past" George'a Harrisona): Nie ma już George'a, nie ma już Johna, nie ma już Beatlesów. Czy jednak naprawdę jest tak, że zawsze wszystko musi przeminąć? Na szczęście nie! Bo Najwyższy dał nam pamięć. Tak długo, jak o nich pamiętamy, są z nami i George, i John, i Beatlesi.
25 lutego 1943 r. w Liverpoolu urodził się George Harrison. Nazwisko i poczęcie zawdzięczał tacie - Haroldowi Hargreavesowi Harrisonowi, a życie dziewięciomiesięcznemu radosnemu wysiłkowi mamy - Louise (z domu French). Powicie George'a nie było jednak dla niej pierwszyzną, bo już wcześniej postarali się z Haroldem o trójkę pociech. Były to: nosząca takie samo imię jak mama - Luise oraz jej dwaj bracia - Harry i Peter. Rodzinie nie wiodło się najlepiej, bo o środki do życia musiał zabiegać sam pan Harrison (jego żona zajmowała się potomstwem i domem), który mimo że był wcześniej stewardem okrętowym, na co dzień pracował jako kierowca autobusu dowożącego dzieci do pobliskiego gimnazjum.
Pierwsze mieszkanie familii (12 Arnold Grove, Wavertree) było bardzo skromne, ogrzewane jednym piecem (co sprawiało, że życie skupiało się we miarę ciepłej kuchni) i było pozbawione łazienki (mieli tylko cynkową wannę, którą trzeba było napełniać ręcznie wodą, podgrzaną na piecu) oraz toalety (ta była z tyłu podwórka ich kamieniczki).
W 1949 r., po latach oczekiwania, Harrisonowie dostali w pobliżu (przy 25 Upton Green, Speke) mieszkanie socjalne, które już zapewniało wszystko to, co współcześnie uważa się za konieczne do życia. Widać jednak, rzeczywiście jest tak, że nie pieniądze dają szczęście, bo George, po latach, swoje dzieciństwo i dom wspominał z prawdziwym rozrzewnieniem.
Gdy nasz bohater skończył pięć lat, poszedł do szkoły podstawowej, a w sześć lat później trafił do prestiżowego Liverpool Institute (to do niego dowoził dzieci jego tata), który ukończył w 1959 r. Szkoła szkołą, ale czas pokazał, że w jego życiu o wiele ważniejsze od zdobytej w niej wiedzy okazało się być to, co zawiodło go w świat muzyki. A pierwsze jego z nią kontakty pojawiły się bardzo wcześnie, bo jeszcze w czasach gdy mieszkali na Arnold Grove. Otóż miłym rytuałem tamtych dni było wspólne jej słuchanie z domowego radia. Tym sposobem, jeszcze malutki George, najpierw wchłaniał to, co śpiewał Bing Crosby i co grały swingowe zespoły taneczne. Później dzięki przenośnemu gramofonowi Harry'ego zaczął słuchać tego, co lubili bracia. Wreszcie, jak podają jego biografowie, przyszedł dzień, podczas którego jadąc na rowerze (wolno musiał jechać) usłyszał z jakiegoś mieszkania, jak Elvis P. śpiewa "Heartbreak Hotel". Wrażenie było tak wielkie, że wprawdzie się nie wywalił, ale od pierwszego usłyszenia... zakochał się w rock'n'rollu.
Niewiele później nastoletni George Harrison trafił do Alder Hey Hospital, gdzie był leczony na zapalenie nerek. I gdy pewnego dnia, odwiedzająca go rodzinka zapytała, co by chciał dostać "na pocieszkę", odpowiedział, że gitarę. No i dostał. Trochę później wieloletni kumpel taty, niejaki Len Houghton zaczął go uczyć, jak się na niej gra. Jednocześnie, co sobie łatwo wyobrazić, stale poszerzał grono własnych faworytów. I tak dzięki radiu, płytom i koncertom (na które chodził rzadko, bo nie bardzo było go stać) pokochał Buddy'ego Holly i Billa Haleya oraz skifflową gwiazdę - Lonnie Donegana. I właśnie skiffle był muzyką, która na tyle nim zawładnęła, że gdy już nauczył się czysto wydobywać dźwięki ze swojej gitary, założył grający go zespół - The Rebels, z którym udało mu się nawet dać jeden koncert.
I jeszcze jedno, w 1954 r., jadący autobusem do szkoły Harrison spotkał troszkę od siebie starszego Paula McCartneya. Chłopcy pogadali i zorientowali się, że mają wspólne zainteresowania... Co było dalej, opowiadają wszystkie encyklopedie w całym wszechświecie.
Teraz troszkę inaczej... W 1964 r., podczas kręcenia pierwszego beatlesowskiego filmu ("A Hard Days Night") George Harrison poznał statystującą w tym obrazie 20-letnią blondynkę Pattie Boyd. Ta śliczna i intrygująca dziewczyna, będąca już wtedy dość wziętą modelką, na tyle wpadła w oko Beatlesa, że ten już na pierwszym spotkaniu zapytał: "Wyjdziesz za mnie? Jeśli nie, to może przynajmniej pójdziemy razem na kolację?" Ponieważ przy tym podejściu dostał kosza, to po kilku dniach ponowił propozycję. Tym razem się zgodziła... W nieco ponad rok później się zaręczyli (25.12.1965 r.), a prawie po miesiącu, 21 stycznia 1966 r. pobrali, z Paulem McCartneyem i Brianem Epsteinem jako drużbami.
Ich związek był początkowo na tyle szczęśliwym, że uskrzydlony nim George zaczął szybko wznosić na wyżyny swojego talentu i... na tyle zaczął podzielać jej zainteresowanie wschodnim mistycyzmem oraz medytacją transcendentalną, że po nakręceniu drugiej beatlesowskiej komedii "Help", wybrali się razem na spotkanie z hinduskim guru Maharishi Mahesh Yogimsam, co w końcu sprawiło, iż później sam stał się wyznawcą Hare Krishna, a elementy muzyki hinduskiej coraz wyraźniej zaczęły ujawniać się w jego twórczości. Także pozostali Beatlesi na pewien czas ulegli owej fascynacji. No a co chyba najważniejsze, to właśnie z myślą o Pattie George skomponował i obdarzył słowami swoje największe arcydzieło - "Something"!
"Coś w sposobie, w jaki się porusza
Sprawia, że wabi mnie jak nikt inny..."
Miłość. Dla ludzi tak wrażliwych jak artyści, potrafi być siłą zarówno budującą, jak destrukcyjną. I tak pod koniec lat 60. George Harrison zaczął często współpracować ze swoim przyjacielem - Erikiem Claptonem. Wtedy też Eric poznał i... od pierwszego wyjrzenia pokochał żonę George'a. Co dość niezwykłe, gitarzysta wcale nie ukrywał swojego uczucia i na wszelkie sposoby zabiegał o Pattie. Ta jednak wciąż i wytrwale odrzucała jego zaloty (podobno nawet aby mieć szansę na zbliżenie się do ukochanej na pewien czas związał się z jej młodszą siostrą - Paulą). A w 1970 roku, obsesyjnie zakochany, napisał dla niej jeden z najpiękniejszych tematów w historii rocka - pieśń "Layla"; jednocześnie dręczony wyrzutami sumienia wobec Harrisona zaczął uciekać w narkotyki. I to tak daleko, że zanosiło się, iż szybko stanie się kolejnym nieżyjącym nieśmiertelnym. Natomiast w trzy lata później małżeństwo Pattie i Beatlesa zaczęło się sypać, a ostatecznie rozpadło się w 1977 r.. Dwa lata później. Boyd... została żoną Claptona!
W 1970 r. jeszcze szczęśliwy George Harrison wydał swój trzeci (dwa pierwsze zawierały muzykę mocno eksperymentalną), a pierwszy po rozpadzie Beatlesów, album o poetyckim tytule "All Things Must Pass". Dzieło okazało się być jednym z najwspanialszych w całej dyskografii wszystkich eks-Beatlesów i odniosło wielki sukces. A to, że było tak wspaniałe, wyraźnie wiązało się z ogromną wrażliwością oraz nieśmiałością artysty. W czym rzecz? Otóż młody, długo niepewny swojego talentu kompozytorsko-autorskiego George przez ładnych parę lat zgadzał się na pozostawanie w cieniu Johna i Paula. W związku z tym, co pisywał, chował do szuflady. Dopiero z czasem i przy wsparciu Pattie zaczął pokazywać przyjaciołom oraz światu, na co naprawdę go stać. Niestety akurat wtedy doszło do rozpadu The Beatles. W tej sytuacji Harrison postanowił skorzystać z zawartości wspomnianej "szuflady". A w dodatku, gdy ją już wysunął, okazało się, że jej zawartości starczyło na podwójny album, który dodatkowo uzupełnił trzeci krążek ("Apple Jam") z muzyką zaimprowizowaną w studiu.
W rok później uskrzydlony sukcesami George Harrison zorganizował w Nowym Jorku dwa dobroczynne koncerty (oba odbyły się 1 sierpnia, w Madison Square Garden) mające zebrać środki finansowe dla głodującego w wyniku wojny Bangladeszu i nagłośnić sytuację tego nieszczęsnego kraju. W spektaklach wzięli udział m.in. Eric Clapton (jak wspomina, był tak naćpany, że w ogóle nie pamięta, iż tam był!), Bob Dylan, Ringo Starr, Billy Preston i oczywiście Harrison. Całość sfilmowano i pokazywano w kinach jako "Concert For Bangla Desh" (było też oczywiście trzykrążkowe wydawnictwo audio). Specjalnie na tę okazję George napisał znakomity i przebojowy utwór - "Bangla Desh".
Następne lata to temat na kilka osobnych artykułów, więc tylko sygnalnie: drugie małżeństwo, tym razem w pełni szczęśliwe, z Olivią Trinidad Arias (pobrali się 2.09.1978 r., gdy na świecie był już ich jedynak - Dhani Harrison); seria kolejnych singli-przebojów i longplayów; przygoda z filmem - będąc współwłaścicielem firmy HandMade Films, dopomógł w powstaniu legendarnego "Żywotu Briana" Latającego Cyrku Monty Pytona, wyprodukował obraz "Bandyci czasu" Terry'ego Gilliama, sensacyjną "Mona Lisę" czy "Shanghai Surprise" z Madonną; udział w superprojekcie supermuzyków - Traveling Wilburys (obok niego: Bob Dylan, Jeff Lynne, Roy Orbison, Tom Petty); zamach na jego życie, podczas którego 36-letni Michael Abram włamał się do domu Harrisonów i zadał George'owi ponad 40 ran nożem (napastnika obezwładniła Olivia) oraz to, co najsmutniejsze - śmierć (29 listopada 2001 r.) w wyniku przegranej walki z przerzutami raka krtani...
(Nie) Wszystko musi przeminąć...
Nie Ty, George!
Czytaj także: