Przewodnik rockowy: Deep Purple na karuzeli
Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)
45 lat temu, 21 czerwca 1968 roku ukazał się pierwszy singel grupy Deep Purple.
Nieco ponad tydzień temu wybrałem się do Berlina, aby mieć szansę pokrzyczenia i poklaskania podczas koncertu wciąż (niestety) omijającej Polskę grupy Rush. W pewnym momencie, udając się na miejsce akcji, natknąłem się na taki oto plakat:
Gdyby w czerwcu 1968 r., jakiś radiowy czy papierowy redaktor obwieścił światu, że oto pojawił się pierwszy singel firmowany nazwą zespołu, który... za czterdzieści pięć lat (!) będzie królował na albumowych listach bestsellerów, to z pewnością, zostałby wtedy uznany za totalnego świra. Za to dziś... pewnie by go pamiętano, cytowano i wychwalano.
Młodość ma swoje zalety i wady, a za jedną lub drugą (w zależności od punktu widzenia) należy z pewnością uznać łączącą się z nią wiarę, że w świecie, a już szczególnie świecie sztuki, najważniejsze są pasja, talent, spontaniczność i czystość intencji. Natomiast pieniądze są czymś niemal wstydliwym, o co wprawdzie warto zabiegać, ale głównie po to, aby było za co żyć w myśl zasady "sex, drugs and rock'n'roll". A dlaczego o tym wspominam? Bowiem prawda jednak jest taka, że za powstaniem (lub działalnością) wielu formacji często stała także kasa. I dotyczy to też tych, które już od nieskończoności uważamy za elitę elit.
Roku Pańskiego 1932, w zamożnej (od lat z powodzeniem działającej w branży odzieżowej) rodzinie państwa Edwardsów, urodził się chłopiec, któremu Ma i Pa nadali imię Tony. Chłopiec dorastał w Londynie i Brighton, a gdy zakończył edukację, stał się posiadaczem własnego baru. Później zajął się prowadzeniem, przejętego od mamy domu mody Alice Edwards. Jednocześnie, mając poczucie niespełnienia, szukał dla siebie czegoś, co przynosiłoby coś więcej niż tylko gotówkę. I tak gdzieś w połowie lat 60. postanowił zainwestować czas oraz funty w utalentowaną wokalnie modelkę o pseudonimie Ayshea. To sprawiło, że próbując sił jako jej menedżer, pewnego dnia trafił do Vicki Wickham, jednej z producentek bardzo wtedy popularnego programu telewizyjnego "Ready Steady Go!". Vicky i Tony dość szybko się zaprzyjaźnili.
W 1967 r., na jednym z przyjęć zorganizowanych przez Tony'ego Edwardsa, Vicky przedstawiła mu swojego starego znajomego, perkusistę bardzo popularnego na początku tamtej dekady zespołu The Searchers (tego od przebojów "Needles and Pins" i "Sugar and Spice") - Chrisa Curtisa. To właśnie Curtis namówił Edwardsa na zainwestowanie w formację pod nazwą - Roundabout. W zamian obiecał nie tylko spory zarobek, ale także sławę na miarę nieżyjącego już wtedy Briana Epsteina. Tu trzeba zauważyć, że Curtis musiał być bardzo przekonujący, bo... w chwili ich rozmowy Roundabout jeszcze nie istniało! Co jednak bardzo ważne, eks-bębniarz Searchersów miał już wówczas naprawdę porządnie przemyślaną ideę. Otóż wymyślił, że założą solidny band instrumentalny, wokół którego, jak na karuzeli (i stąd nazwa projektu), będą się obracali różni popularni piosenkarze. Warto tu zauważyć, że na nieco podobnej zasadzie, w tym samym czasie, funkcjonowały u nas bardzo popularne "kolorowe zespoły" - Czerwono-Czarni i Niebieski-Czarni.
Wraz z zadeklarowaniem się Edwardsa, że wejdzie w ten interes, sprawy zaczęły się toczyć w szybkim tempie. Co oczywiste, Curtis najpierw zajął się szukaniem muzyków, którzy mieliby tworzyć główne elementy Karuzeli - jej silnik i oś. I tak pierwszym któremu zaproponował w niej granie był jego współlokator, organista i pianista Jon Lord. Ów, wtedy już 26-latek, był absolwentem Royal College Of Music i, co świadczy o rozległości jego zainteresowań, studiował w londyńskich szkołach teatralnych - Central School Of Speech And Drama oraz The London Drama Centre. Jak często bywa równolegle z nauką dorabiał sobie w najróżniejszych zespołach jazzowych, bluesowych i pra-rockowych. Co ważne z czasem Lord dorobił się doskonałej reputacji, licznych przyjaźni i własnych organów (ale jeszcze nie Hammonda!). Zanim Jon poznał Curtisa, grał w Billy Ashton Combo, Don Wilson Quartet i w kilku projektach, na których czele stał starszy brat Rona Wooda (tego z The Rolling Stones) - Art Wood. Ostatnią z tych formacji, była do dziś bardzo ceniona grupa The Artwoods (Lord przyjechał z nią do Polski w 1967 r.). Warto tu też dorzucić, że w 1964, Jon Lord wraz z niejakim Jimmym Page'em, wziął udział w nagraniu utworu, który później okrzyknięto pierwszym hymnem ciężkiego rocka - przeboju The Kinks - "You Really Got Me". No a gdy The Artwoods się rozpadło, organista trochę jeszcze pochałturzył (m.in. w projekcie The Flower Pot Men) i w końcu zdecydował, że zajmie się na poważnie pomysłem Curtisa.
Tak się złożyło, że członkiem wspomnianego The Flower Pot Men był zdolny basista - Nick Simper. Ów muzyk zaliczył wcześniej kilka zespołów, w których czasami grał (podobno zresztą całkiem ekscytująco) na gitarze prowadzącej. To sprawiło, że gdy Lord opowiedział Chris Curtisowi o umiejętnościach kolegi, ten najpierw uznał, że trzeba go wsadzić na Karuzelę, a później, gdy ta już zaczęła się kręcić, wpadł na dość oryginalny pomysł, że dobrze by było, gdyby Nick swój bas schował w futerale, a zajął się... graniem na drugiej gitarze prowadzącej. W sumie idea nie byłaby wcale głupia (zapowiadało się coś na kształt Wishbone Ash), gdyby nie fakt, że jej twórca doszedł do wniosku, iż Roundabout może się w ogóle obyć być basisty. A wspomniałem o drugiej gitarze, bo w zespole już wtedy grał wioślarz o wyjątkowych umiejętnościach - Ritchie Blackmore.
Zanim Ritchie Blackmore stał się wraz Jonem Lordem kołem zamachowym Karuzeli, zdążył: urodzić się 14 kwietnia 1945 roku; zainteresować się muzyką; namówić rodziców na kupienie mu gitary akustycznej i opłacenie nauki na tym instrumencie; a także popisywał się w niezliczonych (na palcach obu rąk, a nawet nóg) "zespołach". I tak w 1962 trafił do grupy The Savages, która towarzyszyła ponoć niezłemu "świrowi" - Screaming Lord Sutchowi. To właśnie wtedy Ritchie zrozumiał, że show to show, a także poznał techniki... rozwalania gitar oraz podpalania wzmacniaczy! Potem był członkiem The Outlaws, formacji, która akompaniowała różnym wokalistom w różnych studiach nagraniowych oraz na koncertach i został muszkieterem w projekcie The Three Musketeers (występował w adekwatnym do nazwy stroju), z którym pojechał zarabiać w RFN. Później został następcą... Jimmy'ego Page'a w Crusaders i zaliczył kilka kolejnych projektów, z których tak naprawdę nic nie ciekawego nie wyniknęło. I właśnie w momencie gdy jego kariera znalazła się w stagnacji, odebrał telefon, który sprawił, że spakował gitarę (gitary) oraz manatki i pojawił się u Jona Lorda. Ten przedstawił mu dokładnie pomysł Curtisa.
Niestety los bywa przekorny, bo w pewnym momencie, dawni koledzy Jona Lorda i Nicka Simpera z The Flower Pot Men dostali szansę zarobienia w Skandynawii, więc poprosili obu muzyków aby z nimi do niej pojechali. Tym sposobem, jednego dnia Roundabout straciło połowę składu, co sprawiło, że Chris Curtis się poddał i porzuciwszy swój plan, zajął się "czymś innym". Tym sposobem na placu boju pozostał sam Ritchie Blackmore. Tyle, że mając więcej cierpliwości niż Chris i przeświadczenie, iż z Lordem mogą coś naprawdę wskórać, postanowił poczekać aż ten wróci (z Simperem) z "saksów". I gdy się w końcu doczekał, cała trójka postanowiła doprowadzić do ostatecznego uruchomienia Karuzeli (już bez Curtisa).
Oznaczało to, że musieli znaleźć gdzieś odpowiedniego bębniarza i kogoś kto będzie z nimi śpiewał (bo zdawali sobie sprawę, że zespół tylko instrumentalny prawdziwej kariery nie zrobi). Aby rozwiązać problem, pojawiło się odpowiednie ogłoszenie w "Melody Maker". W efekcie, wśród tych którzy na nie odpowiedzieli znalazł się niejaki Rod Evans, który wcześniej dawał głosu w formacjach The Horizons i, co ważniejsze, w The Maze. Dzięki temu Blackmore przypomniał sobie, że w czasie swojego pobytu w Niemczech często popijał z fantastycznym perkusistą The Maze - Ianem Paice'em. A ponieważ Evans powiedział, że z tego co wie, Paice aktualnie "jest do wzięcia", to postanowiono go przepytać na tę okoliczność. Usłyszeli O.K!
Zaraz potem kolejno Tony Edwards stworzył firmę HEC, która od tej pory zajmowała się menedżmentem nowej grupy; wyłożył niebagatelną sumę 10 tysięcy funtów na instrumenty (w tym na organy C3 Hammonda dla Lorda) i nagłośnienie oraz wynajął miejsce na spokojne próby. W ich efekcie kwintet opracował parę własnych kompozycji oraz (jak to zwykle bywa w wypadku startujących formacji) kilka popularnych tematów innych wykonawców. Dzięki temu w jego pierwszym repertuarze znalazły się: psychodeliczna wersja beatlesowskiego "Help!"; ozdobiony wspaniałymi partiami flamenco bluesowy klasyk z repertuaru m.in. Jimiego Hendrixa - "Hey Joe"; "I'm So Glad" Skipa Jamesa (szczególnie popularne za sprawę Creamu) i bardzo ekspresyjna transformacja, pierwotnie właściwie dość błahej piosenki napisanej przez Joe Southa dla wokalisty Billy'ego Joe Royala, "Hush". Tym sposobem Roundabout było już właściwie gotowe do nagrań. Tyle tylko, że muzycy stwierdzili, że odeszli na tyle daleko od pierwotnego pomysłu Curtisa, że nazwa Karuzela powinna zostać zmieniona. Padło na tytuł ulubionej piosenki babci Ritchiego, a jednocześnie obiegową nazwą (znaną zainteresowanym) pewnego "kwasu" - Deep Purple.
A potem, HEC załatwił zespołowi kontrakt z amerykańską firmą Tetragrammaton (w Europie z Parlophone), która wypłaciła muzykom 2 tys. dolarów zaliczki i sfinansowała (w maju 68 r.) nagranie debiutanckiego albumu - "Shades Of Deep Purple". Jego premierę, wyznaczoną na lipiec, poprzedziło wydanie 21 czerwca singla z "Hush" na stronie "A" i kompozycją Evansa i Lorda - "One More Rainy Day" na stronie "B". Płytka w Stanach na tyle się spodobała, że trafiła na czwarte miejsce listy Billboardu, a w Kanadzie doszła nawet do pozycji nr 2. No i się zaczęło!
Czytaj także: