Przewodnik rockowy. Budgie: Ziszczone marzenie

Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)

Nieznany na świecie, a nawet we własnym kraju (!) brytyjski zespół Budgie zrobił w PRL-u furorę. O bilety na ich koncerty ludzie walczyli jak o pomarańcze, albo szynkę konserwową.

Grupa Budgie w Polsce przyjmowana była jak gwiazda rocka (Burke Shelley w środku)
Grupa Budgie w Polsce przyjmowana była jak gwiazda rocka (Burke Shelley w środku) 

Tak się jakoś troszkę z naturalnego rozpędu porobiło, że moje teksty spod znaku "Przewodnika rockowego" powstają niejako pod pretekstem. Pod pretekstem, bo gdy podjąłem się ich pisania, przyjąłem zasadę, że w jakimś stopniu będą one komentarzami do aktualnych wydarzeń lub rocznic itp., na które będę spoglądał poprzez pryzmat historii muzyki mniej lub bardziej niepoważnej.

Jak łatwo się domyśleć, chodziło oczywiście zwracanie uwagi na daty, nazwy czy nazwiska o istotnym znaczeniu dla światowego albo polskiego rock'n'rolla. A wspominam o tym, gdyż dziś, z pozoru odstąpię od owej zasady, bo nie tylko zajmę się zespołem, który nigdy nie był w pierwszej, ani nawet w drugiej lidze gwiazd o znaczeniu globalnym, ale także, bo pogawędzę o kilkunastu dniach z ósmej dekady XX wieku, które - przynajmniej teoretycznie - nie powinny mieć żadnego znaczenia dla dziejów rocka.

Zatem o kim i o czym będzie? O walijskim trio Budgie i o jego PRL-owskich koncertach w pierwszych dniach sierpnia 1982 r.

Dziś, gdy częstotliwość przyjazdów do Polski gwiazd i gwiazdeczek ze świata jest tak duża, że często nie wiemy kogo oglądnąć, a kogo sobie odpuścić, trudno jest zrozumieć (szczególnie tym, którzy tamtych czasów nie pamiętają), jak to było możliwe, że seria występów - jak już wspomniałem - stosunkowo mało znanej na świecie grupy, wzbudziło u nas takie zainteresowanie, iż o bilety na jej kolejne etapy, trzeba było walczyć z większą determinacją niż ta, która byłaby potrzebna do jednoczesnego (jakby to wtedy w ogóle było możliwe) zdobycia: 1.) puszki szynki konserwowej; 2.) kilograma pomarańczy; 3.) wianuszka z rolek papieru toaletowego.

Wszyscy mówią po angielsku?

Co tu wiele pisać. Aby w miarę dobrze zrozumieć jakieś wydarzenie czy proces historyczny (także w obszarze rocka) trzeba mieć pewne wyobrażenie o realiach dotyczących miejsca i czasu akcji. Stąd wspomnę, że w tzw. komunie w przeważającej większości znaliśmy dużo lepiej rosyjski niż angielski. No cóż, "ruski", oczywiście ze względów ideologicznych, był obowiązkowym przedmiotem już w podstawówce, natomiast język zachodni poznawało się dopiero w szkole średniej i to w dodatku, mając wybór, czy chce się chodzić do klasy o profilu angielskim, niemieckim czy też francuskim.

Wspominam o tym, bo sprawiało to, iż miłośnicy rock'n'rolla z lat 60. i 70. (w 80. było już nieco inaczej), zdecydowanie bardziej interesowali się melodiami i warstwą instrumentalną słuchanych utworów, niż zwykle dominującym nad nimi głosem. Ten ostatni zazwyczaj był przez nas traktowany jak jeszcze jedna gitara czy klawisze.

I jeszcze jedno! Otóż nasza nieznajomość angielskiego sprawiała, że w większości nie byliśmy wstanie wyłapać takich niuansów jak akcent lub dykcja poszczególnych wokalistów oraz rozpoznawać (co oczywiste), czy wyśpiewywane przez nich wersy były wartościową poezją lub np. interesującą publicystyką, czy mniej lub bardziej denerwującą grafomanią. Do tego warto także zwrócić uwagę, że z polskiej perspektywy, Wielka Brytania jawiła się nam jako kraj, w którym wszyscy mówili i śpiewali w tym samym języku, co sprawiało, że niemal nie zwracaliśmy uwagi na to, czy dany artysta jest Anglikiem, Szkotem, Walijczykiem czy też Irlandczykiem. Natomiast Wyspiarze ów podział zauważali i niekiedy przykładali do niego spore znaczenie. Teraz przełożę to wszystko na konkrety.

Naga spadochroniarka

W 1967 r. w robotniczej części walijskiego miasta Cardiff powstało trio, które po pewnym czasie zdecydowało się na nazwę Budgie. Pierwotnie w jego składzie występowali: głównodowodzący - basista i wokalista Burke Shelley; wioślarz - Brian Goddard oraz pałker - Ray Phillips. Po pewnym czasie do tej trójki dołączył (jak czas pokazał doskonały) gitarzysta - Tony Bourge, a odszedł Goddard. Przez następne lata, grywając głównie po miejscowych klubach, grupa powoli przeszła od muzyki w beatlesowskich klimatach do inspirowanego Creamem i Zeppelinami hard-heavy rocka.

W 1971 r., w mającym niezwykłą akustykę studiu Rockfield, pod uchem świetnego producenta Rogera Baina, w cztery dni, zespół nagrał swój debiutancki album ("Budgie"). Surowo brzmiąca płyta przyniosła potężny rock, który chwilami, w piękny sposób, łamały fragmenty akustyczno-balladowe.

Warto wspomnieć, że już na tym krążku znalazły się utwory zaliczane do repertuarowej klasyki grupy, ze słynną "Nagą spadochroniarką" ("Nude Disintegrated Parachutist Woman") i "Autorem" ("The Author") na czele. Co ważne, mimo klasy zawartych na longplayu utworów, wydawnictwo nie odniosło specjalnego sukcesu. Londyńscy (a więc decydujący o wszystkim) krytycy, albo go zupełnie zignorowali, albo wyszydzili za dziwne teksty i walijski akcent Shelleya.

Budgie i "Nude Disintegrated Parachutist Woman":


Rok później Budgie pod uchem Baina nagrało swój drugi album - rewelacyjny i bardzo spójny "Squawk". Jego okładkę przygotował jeden z najzdolniejszych plastyków pracujących dla show-biznesu - Roger Dean. Ów twórca, autor obwolut m.in. dla Yes, Uriah Heep i Osibisy, namalował niezwykłe obrazy, które trafiły na okładki tej i następnej ("Never Turn Your Back On A Friend") płyty tria. Tu tylko dorzucę, że obie, mimo że przyniosły tak wielkie perły "Young Is The World", "Breadfan" i "Parents" w Anglii sukces odniosły mocno umiarkowany.

Budgie i "Parents":


W następnych dwóch latach (1974-75) doszło do dwukrotnej zmiany perkusisty (najpierw Phillipsa zastąpił Pete Boot, a potem miejsce Boota zajął Steve Williams) i do nagrania dwóch kolejnych (bardzo dobrych) albumów: "In For The Kill" (m.in. z "Crash Course In Brain Surgery") i "Bandolier" (z "I Can't See My Feelings" oraz "Napoleon Bona - Part One & Part Two").

Później grupa zarejestrowała jeszcze dwa długograje ("If I Were Brittania I'd Waive the Rules" oraz "Impeckable") i w 1978 r. straciła Tony'ego Bourge'a. Wraz z jego odejściem zaczął się zdecydowanie mniej udany artystycznie okres w jej historii, czyli czas ostrego (wręcz metalowego) grania z następcą Bourge'a - Johnem Thomasem. Z nim Papuga ("Budgie") nagrała jeszcze trzy długograje: "Power Suply" (1980), "Nightflight" (1981), "Deliver Us From Evil" (1982) i zagrała sporo koncertów, z których najważniejsze były występy na festiwalu Reading '81 (wtedy zobaczyłem ich na żywo po raz pierwszy) i Reading '82. W owym roku trio przyjechało też do Polski.

Prawdziwy skarb

Skoro przed chwilą świadomie podkreślałem, że na Wyspach Budgie nigdy nie zyskało znaczącej popularności, to całkiem logiczne jest pytanie o źródło uwielbienia w ówczesnej Polsce.

Otóż stał za nim Piotr Kaczkowski, który podczas jednej ze swoich wizyt w Londynie, trochę z przypadku (podobno zwabiony okładką) trafił na pierwszą płytę tria i po jej przesłuchaniu poczuł, a raczej rozpoznał, że trafił na prawdziwy skarb. Niewiele później muzyka Walijczyków pojawiła się w "Minimaxie" (słynna audycja w Trójce) i natychmiast została pokochana przez bardzo wtedy urockowionych Polaków.

A ponieważ, jak już pisałem, zupełnie nie zwracaliśmy wówczas uwagi na teksty, dykcje i inne podobne "bzdury", to Papuga dość szybko dorobiła się u nas statusu zespołu tylko o krok ustępującego Led Zeppelin, Deep Purple i Black Sabbath.

Gdy w sierpniu 1982 roku Budgie przyjechało do oficjalnie skutej jeszcze stanem wojennym Polski, nasi rock-fani poczuli się niemal jak w niebie. Oto w naszą smutną rzeczywistość wkroczyła metalowa (dotąd takie zespoły były trzymane od nas z daleka) legenda.

Ponieważ brakowało u nas wtedy dużych hal widowiskowych, to aby choć po części zaspokoić ogromny popyt na bilety, w 14 dni zorganizowano w sumie... aż 16 koncertów. Oznaczało to, że w niektórych salach musiały się odbyć aż dwa występy jednego dnia. Tak właśnie było m.in. w krakowskiej "Hali Wisły", w której "zaliczyłem" oba sety. Było bardzo głośno, bardzo ciasno i bardzo duszno. Ponieważ zaledwie kilka miesięcy wcześniej (jak wspomniałem) widziałem ich Reading, to należałem do nielicznych, którzy przeczuwali, że nie mieliśmy się doczekać koncertowego wykonania "Rodziców" i innych super-klasyków, bo grupa, nie mając pojęcia o popularności w Polsce swoich pierwszych płyt, przyjechała do nas ze swym schyłkowym repertuarem. Dopiero w trakcie tournée muzycy dorzucili do programu kilka starszych utworów.

Sądzę, iż owa trasa była jeśli nie największą, to na pewno najbardziej niezapomnianą, jaką dało Budgie w całej swojej historii.

Budgie i "Breadfan":

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas