Reklama

Marek Piekarczyk: Zwierzenia kontestatora. Mamy fragmenty książki!

"Niektórych nie dawało się nabrać - na przykład dziewczyny, nasze groupies, zawsze wiedziały, gdzie się zatrzymaliśmy, bo czekały przed hotelem. Być może jedna z nich szła do kierowcy, który zdradzał, gdzie mieszkamy". Tylko na stronach Interii możecie przeczytać obszerne fragmenty autobiografii Marka Piekarczyka!

Wywiad-rzeka "Zwierzenia kontestatora", w którym z Markiem Piekarczykiem rozmawia Leszek Gnoiński, ukazał się w środę, 19 listopada, nakładem wydawnictwa SQN.

Książka reklamowana jest jako "zaskakująca, wzruszająca i pełna humoru autobiografia jednego z najważniejszych polskich artystów ostatnich 35 lat".

Poniżej możecie przeczytać dwa fragmenty "Zwierzeń kontestatora".

-----

Wtedy (lata 80.) wszystko było na kartki. Gdzie je odbierałeś?

- W urzędzie, razem z bezrobotnymi i menelami. Traktowano mnie jak pasożyta społecznego.

Reklama

Nie byłeś zatrudniony w Estradzie lub w PSJ?

- Nie, skąd. Miałem z nimi tylko umowę o współpracę. Kartki odbierałem w urzędzie w Bochni.

- Pamiętam, jak kiedyś wróciłem z Paryża. Występowaliśmy z TSA przed stu tysiącami ludzi na wielkim koncercie na stadionie, gdzie bogaci polscy robotnicy pomagali biednym, uciśnionym francuskim komunistom. Kupiłem wtedy kilka kilogramów kawy, które w Polsce sprzedałem za niezłą kasę. Przyleciałem w niedzielę wieczorem i im bliżej Bochni byłem, tym było gorzej. Skąd bym nie wracał, czy to z Nowego Jorku, z Vancouver czy z Paryża, to ten odcinek z Krakowa do Bochni najbardziej mi się dłużył. Jechałem godzinę rozklekotanym, zardzewiałym pociągiem, który zatrzymywał się na każdej stacji. Hałas i telepanie. Dotarłem w nocy, wykończony, położyłem się spać, a rano o szóstej teściowa wparowała do naszego pokoju z wyjącym rosyjskim odkurzaczem.

- Jak się już obudziłem, to wygoniła mnie po kartki na mięso i wódkę: "Ostatnio powiedziałeś, że dziękujesz, bo nie pijesz, i ich nie wziąłeś". No i stałem w kolejce z menelami i pijakami, na wąskich, odrapanych schodach, pod ścianą z zieloną lamperią. U góry siedziała wystrojona pani, która przybijając pieczątki na kartkach, powiedziała: "Wzięlibyście się, Piekarczyk, do jakiejś porządnej roboty, a nie tak naciągać socjalistyczne państwo na kartki zaopatrzeniowe". Wziąłem je i schodząc po schodach, zacząłem się zastanawiać, czy na pewno byłem dzień wcześniej w Paryżu, czy to może był tylko piękny sen.

Kto realizował te kartki?

- Teściowa od razu wysłała mnie do sklepu mięsnego. Wiesz, obowiązywał ogólny trend, że nad artystą trzeba się znęcać - żeby mu się przypadkiem nie p...o we łbie. Na zasadzie: żebyś sobie nie myślał, że jesteś taki genialny, że wszystko pójdzie ci jak z płatka, że będzie ci się żyć łatwiej niż innym. I co z tego, że właśnie nagrałeś trzy płyty, wydałeś je i sprzedałeś ich kilkaset tysięcy? Że zaśpiewałeś pięćset koncertów? Zapi...j do kolejki!

- Stanąłem więc w kolejce i w końcu przyjechała więzienna kibitka czyli odrapana nysa. Wyszło z niej dwóch takich spasionych facetów w brudnych białych fartuchach. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego te fartuchy, o których wiadomo, że się wybrudzą, są białe... Wywlekli z tej nyski zaplombowane aluminiowe pojemniki. Zgadnij, co mieli w tych pojemnikach? Kaszankę i salceson! Nigdzie na świecie nikt nie wpadł na pomysł, żeby plombować salceson i kaszankę. To polski patent.

Może bali się, że rozejdzie się w drodze. Nie mieli zaufania do tych panów w brudnych białych fartuchach.

- Przed sklep wyszła pani kierowniczka z dwoma sprzedawczyniami i z namaszczeniem komisyjnie zdjęto plomby. Kobiety stojące w kolejce, jak zobaczyły tę kaszankę i salceson, zamieniły się w dzikie zwierzęta, rzuciły się na tych konwojentów i na te skrzynki. Wtedy pani kierowniczka wrzasnęła i wszystkie się uspokoiły. A ja uciekłem. Po powrocie napisałem piosenkę "Hymn Związku Bojowników O Wrogość i Dekorację".

- A propos takich złośliwości, to żona mnie kiedyś chciała załatwić. Wróciłem z trasy, przywiozłem pieniądze w dwóch pełnych papierowych torebkach po cukrze. To nie było honorarium, a podział ze sprzedaży gadżetów - z honorariów za koncerty to mieliśmy na jeden obiad. W każdym razie rano mnie obudziła i kategorycznie zażądała, że natychmiast muszę jej kupić elektryczną maszynę do szycia. Ledwo zwlokłem się z wyra, taki zmęczony po pięćdziesięciu koncertach, wziąłem jedną cholerną torebkę z pieniędzmi, w której miałem z sześćdziesiąt tysięcy, i wyszedłem z domu. Pamiętałem sklep, gdzie kiedyś stały takie maszyny, więc wziąłem taksówkę i pojechałem.

- Pod tym sklepem stała kolejka, chyba z pięćset osób. Ludzie siedzieli na krzesłach, leżeli, robili coś na drutach, czytali, dyskutowali. Spytałem, po co stoją. Ktoś odpowiedział: "Zobaczymy, co rzucą". No i wszedłem do tego pustego sklepu, a tam cztery kable na krzyż i żarówki, których nie mogłeś kupić, a tylko wymienić za makulaturę! Za ladą stały ze cztery kobiety. Zawsze tak to wyglądało: nie było co sprzedawać, ale trzy czy cztery znudzone kobity twardo stały na warcie, a na zapleczu siedziała pani kierowniczka i piła herbatkę. Kiedy spytałem o maszynę, popatrzyły na mnie jak na kretyna.

- I w tym momencie podeszła taka mała, żwawa babuleńka z walizkową maszyną do szycia. Postawiła ją na ladzie i bardzo miłym głosikiem, uśmiechając się, powiedziała, że chciała zwrócić maszynę, bo kupiła ją na prezent dla wnuczki, a ta już jej nie chce. "A ma pani paragon?", warknęły sprzedawczynie. Starsza pani zdenerwowała się i powiedziała, że nie ma. Więc szybko spytałem, ile kosztuje ta maszyna. "Czterdzieści trzy tysiące". "To ma pani tu pięćdziesiąt". I zanim te sprzedawczynie zdążyły się odezwać, już szedłem z maszyną do samochodu.

- Jak mnie zobaczyli ludzie z kolejki, to zaczęli się wydzierać, że tu nie stałem, że jestem bezczelny, że nie mam prawa tego kupić lub coś w tym stylu. Chcieli mnie nieomal zlinczować. Wsiadłem do taksówki i spokojnie wróciłem do domu. Ewa miała nietęgą minę - nie minęło piętnaście minut, od kiedy wyszedłem, a pojawiłem się z powrotem, uśmiechając się od ucha do ucha, z maszyną, której nie można było nigdzie dostać. Postawiłem ją w kuchni i poszedłem do Drink Baru, gdzie nikt nie chciał w tę historię uwierzyć. Aha - Ewa wymyśliła, że będzie szyć firanki. Oczywiście nic nie uszyła.

-----

Jak wyglądały trasy koncertowe?

- Ktoś nam wcisnął do głowy, że trzeba grać dwa razy dziennie, więc czasami wychodziło pięćdziesiąt sześć koncertów miesięcznie. Jak teraz sobie to wszystko przypominam, to tak, jakbym czytał książkę albo oglądał film - przyjmuję to do wiadomości, ale przecież to niemożliwe, żeby dać tyle koncertów i nie wykończyć się psychicznie lub fizycznie. Zresztą zawsze wiedziałem, że fani czekają miesiącami, że zbierają pieniądze, więc nie mogłem ich zawieść. Każdy koncert jest ten jedyny, najważniejszy, nie mogą się powtarzać.

- Dziwię się, że po tym wszystkim w ogóle jeszcze żyjemy. Zresztą wyjazd w trasę to tak, jakbyś się żegnał z życiem, na drodze czyhają różne niebezpieczeństwa. Kiedyś wjeżdżaliśmy pod górę na jakiś most i nagle przed nami wyrosła ogromna przyczepa załadowana pustakami i odczepiona od samochodu. Gdybyśmy mieli innego kierowcę, to pewnie już bym nie żył.

- Po występie w Jeleniej Górze zatrzymaliśmy się w tamtejszym hotelu. Nie dało się zasnąć! Kilkaset osób całą noc stało pod oknami, wyło i wrzeszczało. Wybuchła afera i odtąd mieliśmy zakaz wstępu do tego hotelu. Menedżerowie odrobili lekcje i od tego czasu rezerwowali hotel w innym mieście, niż występowaliśmy.

- Wiesz, byliśmy odcięci od świata. Przewożono nas jak cyrk obwoźny, jak faceta z trzema głowami. Często w ogóle nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, tylko martwiliśmy się, czy jest coś do picia, czy jest ręcznik, żeby się wytrzeć, ale przeważnie jeździliśmy brudni, oblepieni, zmęczeni, głodni. Nie było to dobre. Później wychodziliśmy na scenę, a tam czekało na nas siedem tysięcy ludzi. A wtedy zapominało się o bożym świecie. Grało się koncert albo dwa, schodziło ze sceny i kanałami spieprzało do samochodu i jak najszybciej jechało do hotelu. Za nami kawalkady simsonków, wuefemek, nysek...

- Fani gonili nas po całym mieście. My tym autobusem kluczyliśmy, żeby wyjechać i ich zgubić. Niektórych nie dawało się nabrać - na przykład dziewczyny, nasze groupies, zawsze wiedziały, gdzie się zatrzymaliśmy, bo czekały przed hotelem. Być może jedna z nich szła do kierowcy, który zdradzał, gdzie mieszkamy.

- Ciągle mieliśmy też problem z jedzeniem - to było straszne. Po koncercie, gdzieś o drugiej w nocy, wyprawialiśmy się na dworzec, żeby dorwać ostatnią bułkę z pasztetówką, bo przecież w hotelach restauracje były już pozamykane i rzadko udawało się namówić kucharza, by coś dla nas ugotował. Poważnie. A zjedzenie obiadu w jakimś zajeździe groziło śmiercią lub kalectwem.

- Byłem najbardziej wybredny, czasami jadłem tylko ziemniaki i popijałem herbatą, bo doszedłem do wniosku, że w danym miejscu reszta jest niejadalna. Andrzej dwa razy wylądował w szpitalu, tak się struł. Zresztą wszyscy mieli jakieś zatrucia. Dwa koncerty dziennie, wiesz, jaka to jest tyra? Jaką ogromną ilość energii musieliśmy zużywać? Obejrzyj stare filmy i zdjęcia. Jaki chudy byłem, jacy wszyscy są szczupli - po prostu niedożywieni. Gdy wracałem do domu, to nie wiedziałem, gdzie jestem. Dziwię się, że nie zostaliśmy ćpunami albo alkoholikami, to wręcz niewiarygodne.

Co się działo, jak Nowak trafiał do szpitala?

- Graliśmy bez niego. Pamiętam, że w Sycowie zabrało go pogotowie, bo zaczął rzygać na czerwono i spanikował, że to krew. My pojechaliśmy dalej, bo musieliśmy codziennie grać koncerty. Stefan sobie kiedyś łapę rozwalił, chyba w Poznaniu. Wpadł na jakąś szybę i się pokaleczył. Potem rozpaczał, że już nigdy nie będzie mógł grać na gitarze, i chciał wyskoczyć przez okno, ale na szczęście Rzehak go złapał. Kapłon też chorował. Najmniej Johan. Spokojnie sobie grał i nigdy nic mu nie przeszkadzało, ani się nie na...ł, ani nie naćpał. Tylko czasami się nieszczęśliwie zakochiwał. Był taki... normalny. Ja byłem chory często, bo się przeziębiałem, miałem zapalenia krtani, ale zawsze wychodziłem na scenę i nie odwołałem żadnego koncertu.

Szaleliście na scenie. Podobno czasami oberwałeś gitarą.

- O mało mnie nie zabili! Pamiętam koncert w Bolesławcu. W trakcie "Trzech zapałek" Nowak rozciął mi gitarą łuk brwiowy. Trysnęła krew i musiałem stanąć bokiem do publiczności, żeby nikt nic nie zobaczył. A koledzy zamarli - nareszcie przestali się podśmiewać. Po zakończeniu piosenki zszedłem ze sceny, szybko umyłem twarz i wyszedłem na kolejny utwór.

- Innym razem - w Stodole - przechyliłem się do tyłu, a Nowak akurat podnosił gitarę i rozciął mi kluczem tył głowy. Wtedy występowałem w mojej słynnej białej koszuli, zwanej przez Stefana chałatką. Dostałem ją po pierwszym koncercie na Pop Session. Poczułem ciepło na plecach i spokój na scenie - nagle przestali ganiać. Odwróciłem się do nich, aby zobaczyć, co im się stało. Coś mi próbowali tłumaczyć. I w tym momencie sala za mną zamarła. Okazało się, że miałem czerwoną krechę przez całe plecy, bo krew strumieniem lała się z głowy. No to pobiegłem do garderoby, czyli syfiastego pokoiku z oblepioną brudem umywaleczką, zmyłem to jakoś zimną wodą i wróciłem śpiewać dalej.


- Kilka razy poraziło mnie prądem. Oj, to było straszne. Gdyby nie mój ruch sceniczny, tobym nie przeżył. Graliśmy na przykład wielki koncert na torze lodowym Tortor w Toruniu. Wynajęliśmy nawet z Teatru STU dodatkowe światła ze specjalnymi statywami. Naszych technicznych nauczyliśmy, że zawsze mają sprawdzać, jaka jest zgodność fazy między mikrofonem, gitarą i wszystkimi statywami. I zawsze sprawdzali, żeby nas prąd nie poraził. W Toruniu na scenie była straszna wilgoć, a tamtejsi techniczni niczego nie skontrolowali. Elektrycy w Polsce to niestety wciąż amatorzy. Nogą od statywu mikrofonowego dotknąłem stojaka do lampy z Teatru STU i tak mnie walnęło, że zgiąłem się w literę C. Gdyby nie to, że byłem w ruchu, zabiłoby mnie. Pamiętam, że było to w czasie "Spółki". Śpiewałem jednak dalej.

- Po koncercie poprosiłem, aby sprawdzili, jakie napięcie jest w tym miejscu. Okazało się, że śmiertelne. Podczas jakiegoś koncertu na Torwarze padłem na scenie. W dzieciństwie przechodziłem chroniczne zapalenie miedniczek nerkowych i podczas solówki w Kocicy dostałem postrzał, jakby ktoś drutem ściągnął mnie w pasie. Leżałem na scenie i nie mogłem złapać oddechu. Koledzy pewnie myśleli, że wymyśliłem fajny gryps, a ja zwijałem się z bólu i myślałem: "Dziesięć tysięcy ludzi, a ja tu umieram". Na szczęście puściło mnie pod koniec solówki, mogłem wstać i zaśpiewać do końca.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Marek Piekarczyk | biografia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy