Legendy rocka kwiatkiem do kożucha popowych gwiazdek
Artyści głównego nurtu odkryli znakomity sposób na podniesienie swojego prestiżu - zaproszenie do współpracy gwiazdy rocka. Istotą tej współpracy jest to, żeby rockman nic nie robił.
Popowa księżniczka z Barbadosu - Rihanna - opublikowała właśnie singel "FourFiveSeconds", w którym gościnnie wystąpili Kanye West i Paul McCartney. Legendarny Beatles z Rihanną - to brzmi nieźle, brzmi obiecująco.
Tymczasem w teledysku "FourFiveSeconds" Paul McCartney plumka sobie na gitarze, a jego rola jest zdecydowanie marginalna w stosunku do Rihanny i Kanye.
"Macca" został wpisany w odpowiednich rubrykach jako współautor "FourFiveSeconds" - co zapewni mu solidne przychody z tantiem. Tyle że figuruje jako jeden z dziewięciu autorów, więc jego wkład nie był znaczący.
Nie wymyślił tej piosenki, nie wyprodukował jej, po prostu zameldował się z gitarą w studiu, przybił kilka piątek, wystąpił w teledysku, podpromował Rihannę, i pewnie dobrze się przy tym bawił.
Podobnie Rihanna "wykorzystała" Slasha do wykreowania image'u artystki eklektycznej i uznawanej również w środowisku prawdziwych rockandrollowców. Singel "Rockstar 101" to teoretycznie duet Rihanny ze Slashem, ale nie słyszymy tam charakterystycznych dla Slasha riffów, nie mówiąc już o wysadzającej w powietrze solówce. Owszem, jest gitara, ale jako szeregowy element dźwiękowego pejzażu, a nie instrument wiodący. W teledysku za Slasha przebrała się Rihanna. Parafrazując eksministra Sienkiewicza, współpraca zaistniała tylko teoretycznie.
Najodważniej postąpił Ronnie Wood, który zaryzykował swoją reputację, występując razem z boysbandem One Direction w finale brytyjskiego "X Factor". A wiemy, jaką renomę mają boysbandy wśród fanów rocka. Ronnie, rzecz jasna, wystąpił w utworze z repertuaru chłopaków, a jego gra wtopiła się w instrumentalne tło. Chodziło o to, żeby się pokazać między chłopakami, żeby ich "przystemplować". Oto Stones udziela swojego błogosławieństwa, swojej rekomendacji One Direction. No bo przecież nie zagrałby z kimś, kto budzi jego odrazę, prawda?
Podczas niedawnego występu Katy Perry w przerwie meczu o Super Bowl na scenie pojawił się Lenny Kravitz - jako gość specjalny. Ale niech go ręka boska broni przed wykonywaniem własnego repertuaru. To on ma się dostosować do Katy, a nie na odwrót. Dlatego też Lenny z werwą i pokaźnym czekiem w kieszeni zagrał i zaśpiewał... "I Kissed a Girl".
Przykłady można by mnożyć, ale chyba zdążyliśmy udowodnić, że mamy do czynienia z pewnym trendem. Dlaczego zatem legendy rocka pozwalają się redukować do roli kwiatków do kożucha? Dlaczego facet, który nagrał jedne z najbardziej kultowych, pomnikowych itd. utworów w historii muzyki rozrywkowej plumka w nieswojej piosence? Pieniędzmi przecież wszystkiego nie wyjaśnimy... Czy to jakieś nowe hobby? Przyjść do studia, pogadać, pośmiać się, nakręcić klip, wystąpić na Grammy? A może należałoby przyjąć wyjaśnienie szlachetne - że oto legendy rocka w poczuciu misji chcą pokazać, iż artyści głównego nurtu nie są gorsi i zasługują na uznanie?
Ostatnio nagraniami z Paulem McCartneyem pochwaliła się Lady Gaga. W myśl zasady "nie ma zdjęcia, nie ma tematu", piosenkarka udokumentowała duet słodkim selfie. Można tylko przypuszczać, że rola McCartneya będzie tu równie nieistotna.