Black Label Society: Obłąkany szaman
Niespełna półtorej godziny grania, żadnych bisów - Zakk Wylde z grupą Black Label Society błyskawicznie się uwinął z robotą w Krakowie. Fani i tak byli zachwyceni.
Black Label Society w Krakowie - 28 czerwca 2011 r.
Po wyprzedanym koncercie w Warszawie w marcu 2011 roku błyskawicznie zorganizowano kolejny występ grupy Black Label Society w naszym kraju. Formacja dowodzona przez Zakka Wylde'a zaprezentowała się w klubie Studio. Amerykanów poprzedzali rodacy z grupy Archer.
Po wyprzedanym koncercie w marcu w Warszawie postanowiono szybko zorganizować drugi występ Black Label Society w naszym kraju. Padło na Kraków, a sądząc po sporej frekwencji w Klubie Studio, był to dobry pomysł.
Zanim na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru przez pół godziny publiczność rozgrzewało trio Archer. Kalifornijska grupa została zaskakująco ciepło przyjęta jak na support, choć mieszanka metalu (dość nieudolne próby "metallikowania" przez wokalistę), hard rocka i czasami nawet hard core'a mnie nie przekonała i wszystko na to wskazuje, że pierwszy kontakt z twórczością Archer będzie również ostatnim.
Ściana wzmacniaczy Marshalli zajmująca niemal całą scenę to stały obrazek na koncertach Black Label Society. Nowością za to było nakrycie głowy Zakka Wylde'a - imponującego indiańskiego pióropusza mógłby mu pozazdrościć Jay Kay z Jamiroquai, znany fan takich ozdób.
Zakk na scenie prezentował się jak nieco obłąkany szaman, za którym od początku w pląsy ruszyli wyznawcy. Szybko okazało się, że jakakolwiek aktywność fizyczna jest tylko dla najwytrwalszych (temperatura w środku była znacznie wyższa niż na zewnątrz), bo sporo osób systematycznie zaczęło się wycofywać na z góry upatrzone pozycje.
Krzeszący na potęgę gitarowe riffy Wylde w pewnym momencie najwyraźniej przesadził, czego najdobitniejszym przykładem było trwające prawie kwadrans przekombinowane solo lidera Black Label Society. Odpływ publiki do tyłu wyraźnie się nasilił.
Kilkakrotnie Wylde niczym Tarzan walił pięściami w swoją klatkę piersiową na dowód szacunku dla polskich fanów, jednak najwierniejszych rozczarował na sam koniec nie wychodząc nawet na bis. Inna sprawa, że po tak intensywnym secie większość (w tym niżej podpisany) i tak miała dość.
Michał Boroń, Kraków