Złego George'a Busha brak
Jarek Szubrycht
Green Day "21st Century Breakdown", Warner
Album "21st Century Breakdown" miał być większy, lepszy i ważniejszy od "American Idiot". Miał być punkrockową operą. Wyszła raczej operetka.
Billie Joe Armstrong, lider Green Day, to człowiek chorobliwie ambitny. Umie pisać niezłe piosenki i niegłupie teksty, a choć natura poskąpiła mu wodzowskiej postury (z drugiej strony, jeśli wspomnieć Napoleona...) potrafi na koncercie porwać wielotysięczny tłum. Oszałamiający sukces "American Idiot" rozbudził w nim jednak nadzieje na coś więcej. Nie chce już być gwiazdą rocka, to za mało. Chce być prorokiem, wizjonerem, wieszczem, który rozmawia z duchem swojego narodu jak równy z równym, widzi więcej, rozumie lepiej.
To częsta przypadłość u artystów, nie trzeba się dziwić, choć można żałować, że megalomania Armstronga zrujnowała świetnie zapowiadający się materiał. Zamiast bowiem zadowolić się zestawem zgrabnych, wpadających w ucho, a przy tym bardzo dynamicznych numerów, w których The Beach Boys idą pod rękę z Bad Religion, kalifornijskie trio klei je w ciężkostrawny album koncepcyjny.
Konkretne, dobre piosenki toną w morzu wypełniaczy, uwertur i katarynkowych melodyjek, które - jak to przy konceptach bywa - mają wprowadzić słuchacza w nastrój adekwatny do meandrów opowiadanej właśnie historii. A ta, niestety, jest dość mętna. Opowieść o piekle, jakie codziennie muszą przechodzić Amerykanie, w tym przypadku rozsądna Gloria i straceniec Christian, może brzmi przekonująco za Oceanem, ale trudno będzie o empatię u innych nacji.
Na "American Idiot" wszystko było jasne i proste - sprawcą wszelkich nieszczęść był zły George W. Bush, więc należało w niego walić, jak w bęben. Teraz, kiedy zabrakło jednoczącego wszystkich wroga, święty gniew Green Day ustąpił mało przekonującej melancholii. I to ma być punk?!
Green Day nigdy nie byli nadmiernie bezkompromisowi, undergroundowi i brzydcy, ale na "21st Century Breakdown" znów przesunęli granicę swoich poszukiwań ze zdrowego gitarowego naparzania, w kierunku gładkich, melodyjnych, poprockowych hymnów, przy których cały stadion będzie klaskał, kiwał się i śpiewał. Nie pomógł nawet Butch Vig, odpowiedzialny za brzmienie płyt m.in. Nirvany, Sonic Youth i Helmet. Nowy album Green Day to chyba najbardziej gładka, wymuskana, wręcz... szkolna produkcja w jego dorobku. Może dlatego, że najwyraźniej do młodzieży w wieku szkolnym jest adresowana?
5/10