Nadmorskie wakacje skoncentrowane na złotym piasku i błyszczącym parkiecie z jedną tylko płytą? Dzięki Katy B idzie to sobie wyobrazić. Dubstep i UK Funky w konwencji tanecznego popu po prostu nie mogły zabrzmieć lepiej.
To Artur Rojek powiedział ostatnio, że wszystko co dobre w popie bierze się z alternatywy. Szkoda, że przy okazji nowego Myslovitz skoncentrował się raczej na udowadnianiu tezy, że wszystko co złe w alternatywie bierze się z popu, niemniej przytoczone na wstępie słowa są absolutnie prawdziwe. I Katy B właśnie przyszło dostarczyć w tej materii 12 fantastycznych, klubowych argumentów.
Dziewczyna wzięła się za amerykański house i brytyjski garage wraz z muzycznymi derywatami, po czym zatańczyła z nimi po swojemu, dla szerokiej publiczności, a jednak w kapitalnym, wyspiarskim stylu.
Kto nie słyszał "Katy On A Mission" spędził chyba cały zeszły rok w sanatorium, choć nie zdziwiłbym się gdyby przebój dotarł i na tamtejsze potańcówki. Przełamany dubstepem i doprawiony rzeżącym electro hit po kilkunastu miesiącach nie znudził się ani trochę. Obiecywał wiele, a płyta nadziei w żadnym razie nie zawiodła. Najnowszy, electrostepowy singel "Easy Please Me" powinien uciąć spekulacje w tym temacie, acz powymieniajmy jeszcze trochę: "Light On" i "Hard To Get" mistrzowsko przywołują UK funky wraz z jego obowiązkowymi afro-latynoskimi zapożyczeniami. "Perfect Stranger" idealnie żeni melodię z breakbeatem. Niezależnie, czy mówimy o żywotnej, imponującej luzem houserce w "Movement", czy warczącym basie, nieregularnych rytmach i dawce niepokoju w "Go Away" jest świeżo i bardzo, ale to bardzo przebojowo.
Choć "On A Mission", najchętniej oscyluje wokół 130 uderzeń na minutę, tempo i nastrój zmienia w okamgnieniu. To co się dzieje z wszystkimi perkusjami nasuwa na myśl ręcznie wykonywane koronki. Utwory są z maestrią rozwijane. Płyta jest łatwa, ale nie wpada w obciach. Owszem, przy "Broken Record" robi się "wiksiarsko", lecz nim zdążymy się zniesmaczyć przesłodzony dance odbija w zgrabny drum'n'bass.
W jakim stopniu sukces stanowi zasługę producentów, a w jakim gospodyni? Dobre pytanie. Zinc, Geeneus i dubstepowa supergrupa Magnetic Man spisali się fantastycznie, niemniej ich dzieła nie zagrałyby same. Katy im pomaga, bo nie robi z siebie kretynki jak Uffie. Żegna się z niewinnością i wita z dobrą wielkomiejską zabawą w sposób stylowy, bez poszczekiwania do mikrofonu. Teksty o miłości i jej zwyczajowo nieprzewidywalnych skutkach czy gwałtownej namiętności, której gwałtownie trzeba dać ujście stanowią tym razem niezbędne dopełnienie, nie przeszkodę. Z kolei absolwentka renomowanej Brit School, śpiewająca z ciekawym afroamerykańskim, bliskim r'n'b zacięciem zmarnowałaby się zupełnie na bitach Jima Jonsina, Stargate'a, Pollow Da Dona czy innych amerykańskich rzemieślników. A tak wszyscy mają słyszalną frajdę - rozpalenie publiczności na krakowskim Selectorze będzie w tym wypadku formalnością.
9/10