Reklama

Wyjęto naboje z luf

Afro Kolektyw "Piosenki po polsku", Universal

"Zardzewiała mi zabójcza pięść" - śpiewa lider Afro Kolektywu. Tak źle nie jest - na "Piosenkach po polsku" po prostu założył na nią modną rękawiczkę. Może dlatego album może mile połechtać wysublimowanego odbiorcę, ale nikogo raczej nie powali.

Grupa Michała "Afrojaksa" Hoffmanna na każdej z płyt dawała znać, co ją interesuje - najpierw puls philadelphia disco, potem jazzowe rozwiązania aranżacyjne, wreszcie eklektyzm w szalonej wersji "na hurra". A w roli spoiwa - oczywiście hip hop. Skoro trzymamy się już szufladek, dodajmy jeszcze jedną: na tle tego co pokazywali koledzy (choć tu bym nie przesadzała) ze sceny, Afrojax wykazywał się punkowym wręcz podejściem. Mając w głębokim poważaniu to, o czym powinno się rymować i jakich warsztatowych norm się trzymać, częstował odbiorców ryzykownym poczuciem humoru, obsceną, sarkazmem i wylewającym się outsiderstwem. Szedł pod prąd, skoro - jak twierdził - "wszyscy kumali funkowe klimaty", musiał od nich odbić. W rezultacie odbił tak daleko, że Afro Kolektyw nie przynależał nigdzie. I to w nim było piękne.

Reklama

Z "Piosenek po polsku" wychodzi inny zespół. Taki, w którym lider ma wyraźnie mniej do powiedzenia i skomponowania. Już single spod znaku krawata i gorsetu odsyłają do mocno przetrzebionej w samym już tylko 2011 r. skarbnicy polskich szlagierów od lat 60. do 80.

Niby to szyte pod radiową "Trójkę", ale płyta ma tyle smaczków, wyspiarskich konotacji, osobliwego wyrafinowania, by złota, starbucksowa młodzież mogła cmokać z zachwytu. I choć chętnie dołączyłabym do pospolitego ruszenia wkurzonych fanów, to nie mogę. Bo cokolwiek ulizany i oportunistyczny Kolektyw wspiął się na szczyt impertynencji i przy tak niesprzyjających okolicznościach, nagrał bardzo przyzwoitą płytę.

Dobrze jest to zagrane, godziwie wyprodukowane i nawet frontman radzi sobie z wokalem tak, że na (fatalnie) śpiewającej scenie niezależnej wyróżnia się in plus. No, chyba, że dobrniemy do ukrytego utworu, w którym to już dzieją się rzeczy godne spuszczenia zasłony milczenia...

Wywalamy jeszcze czerstwy usypiacz w postaci "Człowieka gumy" i okazuje się, że z piosenkową formą jest tylko jeden problem - oznacza ona mniej genialnych wersów Hoffmanna, nie zostawia miejsca na błyskotliwe dygresje, ogranicza przestrzeń do zabawy słowem. W zamian przynosi teksty będące zgrabnie zamkniętą całością, pokazowo nadwrażliwe i przejrzałe (a myślałabym, że takie "Niemęskie granie" mogą nagrać u nas wyłącznie Komety) ale w rozrachunku bilans bynajmniej nie wychodzi na plus. Czego by nie mówić, ciętego języka brakuje i jedno fenomenalne "Idź i obmyj w sadzawce Syloe", prawdziwe spotkanie Johnny'ego Casha z Charlesem Bukowskim, wiosny nie czyni. Zwłaszcza, że Afro po raz pierwszy w karierze jest w stanie napisać tekst niepotrzebnie przeintelektualizowany ("Żałosny wieczór z czarnoksiężnikiem").

Grzechem głównym albumu "Piosenek po polsku" jest jednak muzyczny przerost stylizacji nad kreacją, pazur nie tyle stępiony, co obgryziony "jak drzewa w Korei Północnej", widoczny zwłaszcza przy świeżym, żwawym poprzedniku. Tu w tekście błyśnie Perfect, tam w refrenie wychyli się Borysewicz z Panasewiczem, gdzie indziej nerwowo mrugnie Ciechowski. Wzdycha się do Maanam, Papa Dance, Kombi. W jednej chwili jest sentymentalnie, w drugiej ironicznie, w trzeciej - wręcz wzniośle. I bardzo to wszystko fajne, o dziwo spójniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Tylko co z tego, skoro jaja zostały na "Połącz kropki"?

7/10

Zobacz teledysk "Czasem pada śnieg w styczniu":

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Afro Kolektyw | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy