Możemy skosztować ciepłej muzyki z gorącego kraju, na długo przed pojawieniem się Tuaregów z Tinariwen na Open'erze. Salif Keita inspiruje nas do przewartościowania sposobu myślenia o popie.
Trudno sobie wyobrazić, co ten facet musiał przeżyć przez 60 lat swojego życia. Jest albinosem, a więc na Czarnym Lądzie czuł się mniej więcej tak, jak Arab na Manhattanie po wydarzeniach 11 września - tyle, że oskarżenia o terroryzm zastępowały zarzuty o czary czy też przynoszenie zwykłego pecha. Brzmi pociesznie, ale nic co, może wiązać się z torturami czy śmiercią nie jest zabawne. Jakby tego było mało, choć w jego żyłach płynie krew pierwszych władców Mali (!), zdecydował się na nieprzystojącą mu w żadnym razie karierę muzyka. Ojciec go wydziedziczył, odżegnując się od syna - proszę sobie tylko wyobrazić, co to oznacza w konserwatywnym, patriarchalnym społeczeństwie.
A jednak muzyka Keity nie nosi znamion frustracji czy depresji. Bardzo bogata i bardzo prosta zarazem, jest wybitnie niewdzięczna do opisywania. Myślę, że najwięcej o nowej płycie przekażę pisząc jaka nie jest. Tak więc nie jest na czasie. Zupełnie. Próżno szukać tu brzmień młodej Afryki, choćby kuduro czy kwaito. Żadnego napastliwego rytmu na pierwszym planie, rapowanych zwrotek. U Amadou i Mariam, znakomitych, niewidomych krajanów Salifa, na płycie znalazł się zaskakujący electropopowy numer. Co więcej, wypalił. W tym wypadku nie miałby jednak racji bytu. Na "La Différence" najważniejszy okazuje się bowiem głos - gospodarza i towarzyszących mu chórzystów. Nie powtarza w kółko refrenów, ciągnie swoją do głębi emocjonalną wypowiedź. Może dotyczyć polityki czy ekologii, nieważne, słuchacz dopisze sobie własny sens. Wokal bywa wysoki, nigdy jednak nie jest nadmiernie ekspresywny. Mniejsza o to ile obejmuje oktaw, skoro i tak nigdy nie wiemy w jaką stronę podąży. Akompaniują mu akustycznie instrumenty, zwłaszcza strunowe, ale stosowane jako przyprawa.
Bo nowy krążek Malijczyka nie jest tak eklektyczny, jak można by myśleć. Definicja afropopu pod który jest podczepiany jest oczywiście szeroka. Podobnie jak indie. I oznacza równie niewiele. Tu napotykamy trochę latynoskiego luzu, na drugim planie trafia się arabski ornament. Żadnego europejskiego koktajlu brzmień, nie po to artysta wrócił nagrywać do ojczyzny. Czuć afrykańskie podejście do czasu. Kompozycje dochodzą nawet do ośmiu minut i co z tego? Nic, bo nigdy nie są nudne. Salif w żadnym momencie nie okazuje się nieprzystępny, jak, nie przymierzając, jego wybitny rodak Ali Farka Toure. Przypomina czołówkę artystów world music zapraszanych na Skrzyżowanie Kultur - na ten festiwal w środku zabieganej Warszawy, można było wejść z ulicy, bez cienia pojęcia o prezentowanym tam repertuarze i po paru utworach zapomnieć zupełnie o rzeczywistości.
Muzyka Keity ma charakter relaksacyjny. Tyle, że określenie to zarezerwowane jest dla odgłosów jeleni ocierających się o drzewa bądź łatwych kompozycji przerobionych na jeszcze łatwiejsze do wtóru house'owego rytmu. Bywa mylące. Jeden z dziennikarzy muzycznych wspominał ostatnio w felietonie muzykę smooth ryczącą na całe metro. Otóż trudno sobie wyobrazić, by Keita mógł grać za głośno. Albo żeby komuś przeszkadzał. "La Différence" jest lekiem na oszałamiające tempo życia, terminarze zapełnione spotkaniami, radiowe single krojone pod trzy minuty. To płyta tak dobra, że piszący te słowa najchętniej rzuciłby wszystko, kupił bilet do Mali i położył się na pustynnej ziemi licząc, że cudownym trafem przeniknie go choćby część tej muzycznej wrażliwości.
9/10