Whitney: Z dala od bylejakości

Whitney Houston "I Look To You", Sony

Whitney Houston na okładce płyty "I Look To You"
Whitney Houston na okładce płyty "I Look To You" 

"Nie nazywaj tego powrotem, byłam tu od lat" - informuje Whitney Houston. I dowodzi, że wcale nie marnowała czasu. Po 24 latach od debiutu i siedmiu latach od niespecjalnego "Just Whitney..." pozwoliła nam odczuć, jak bardzo brakowało jej w grze.

Krótkie spojrzenie na listę osób zaangażowanych w płytę i słowo "produkt" automatycznie nasuwa się na myśl. Na szczęście "I Look To You" to więcej niż rutynowy atak na listy przebojów. Trudno powiedzieć, czy to producenci i goście wzięli poprawkę na talent Whitney, czy ona sama umiała ich tak dobrze zdyscyplinować. Niemniej R. Kelly pisze z takim zrozumieniem tematu jakby był kobietą (sprawdźcie "Salute"), a Akon śpiewa zaskakująco naturalnym głosem i bardzo w stylu Michaela Jacksona, co zresztą na dobre mu wychodzi. Danja, uczeń Timbalanda, stworzył z kolei rzeczy tak lekkie i bezpretensjonalne, że aż przypomina się Madonna w najlepszych czasach.

Ale co tam będziemy dyskutować o pomagierach, skoro główną bohaterką jest dama. Już od rozpoczynającego "Million Dollar Bill" wiadomo, że spotkanie z tą płytą będzie przyjemne. Trochę soulu, trochę disco i niemal zupełny brak tego wszędobylskiego nibyfuturystycznego kiczu.

Co ciekawe, im dalej w "I Look to You", tym mocniej utwierdzam się przekonaniu, że to nie kompilacja, tylko przemyślana całość, która może się podobać bez wyjątków. Pomijając może fatalne, przełamane trefnym dancem " A Song for You"... Zapewne dlatego, że Whitney Houston nie terroryzuje nas swoimi umiejętnościami wokalnymi, drugiego "I Will Always Love You" proszę się nie spodziewać. Śpiewa w sposób stonowany, jakby niżej niż zwykle, niemniej z charyzmą. Z muzyką, a nie na przekór niej. Chociaż nie wyciśnie ze słuchaczy łez, nie uziemi ich w sypialni i nie przykuje do parkietu, warto się z tym wydawnictwem zapoznać.

"Przeszłam przez cały ten ból / nie zdawałam sobie sprawy z własnej siły / przetrwałam swoją najmroczniejszą godzinę / moja wiara utrzymała mnie przy życiu" - wyznaje Houston. Gdyby czymś takim uraczył nas jeden z tych anonimowych podlotków, których klipy ogląda się z wypiekami, ale też z wyłączonym dźwiękiem, można by sobie drwić. Ale w tym akurat wypadku słucha się tych wyznań z szacunkiem. Nie pokonał jej Bobby Brown, nie pokonały używki, nawet nieznośna bylejakość współczesnego r'n'b uderzyła w nią zaledwie rykoszetem. Wróciła! Doprawdy, godne podziwu.

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas