Ktoś, prócz Tedego, musi budować rapowy mainstream, by rozmachem kontrastował z zalewem tego, co niezależne, robione po godzinach i po kosztach. Ale jeśli wysoko ustawiasz sobie poprzeczkę, musisz ją jeszcze przeskoczyć. Pono i Sokół przecenili swoje możliwości.
Dotychczas nie krytykowałem żadnej z wspólnych płyt duetu. Rodzima scena hiphopowa cierpi przecież na niedostatek wizji, o ich realizacji nie wspominając, a ideom obydwu panów, choć mogą wydawać się karkołomne, nie można odmówić rozmachu i oryginalności. "Nigdy nie będę żył tu pod ciebie, mam własne zdanie, to przychodzi z wiekiem" - rymuje Sokół. No właśnie!
Niestety "To Prawdziwa Wolność Człowieka" sypie się jak domek z kart, bo hiphopowy fundament pokruszył się zupełnie, a pomiędzy poszczególnymi cegłami zabrakło zaprawy. Jak ma się senne, przeżarte elektroniką "Nic na siłę" do zbudowanej na patetycznych klawiszach, nasuwającej na myśl dubstepową modę "Ewolucji"? Gdzie staroszkolne electro "Myśli" czy "Afery", a gdzie bossa nova pobrzmiewająca w "Organizmie"? Tu funkowy bas Wojtka Pilichowskiego, tam gitara akustyczna Bartka Halbera, gdzie indziej puzon Jarosława Ważnego, a nawet O.S.T.R. grający na skrzypcach elektrycznych - jest się czym pochwalić, bo dobrze te nazwiska brzmią.
Szkoda tylko, że w wyścigu pod hasłem "Co by tu jeszcze dodać i w jaki gatunek zanurkować?" nie ma zwycięzcy. W morzu nieprzystających do siebie pomysłów trudno nawet o jeden dobry refren, bo od dominujących na albumie, zniekształconych pokwękiwań robi się niedobrze. Stylom raperów brakuje zaś charyzmy, uniwersalności i giętkości, by zwrotkami spiąć tę niepoukładaną całość. Owszem, Sokół brzmiał świetnie na melodyjnych samplach Waco, a Pono na organicznych podkładach Freda, ale w niedorzecznych, eksperymentalnych kolażach dźwięków gubią się. Gadają na ich tle i tyle.
Ale skoro już tak jest, szczególnie ważne jest to, co gadają. I tu znajdziemy momenty świetne, choćby wtedy, gdy śmiertelnie racjonalny Pono peroruje w przyprawionym orientalnymi smaczkami i grime'owym mrokiem "Błędnym Kole": "Tak to się nakręca, wszystko jest dziś interesem / Potrzebne są przestępstwa, by móc walczyć z marginesem / Musi zarabiać sędzia, jak reszta całej machiny / Zwykłych ludzi się dojeżdża, jeszcze im za to płacimy / Rozbite rodziny, to efekt złego schematu / Takie są właśnie przyczyny patologii u dzieciaków". Albo kiedy Sokół błyszczy szczególnie jasno we wspominkowym, pięknie jazzującym "Narzędziu", mówiąc o czasach, kiedy "co kolęda, to jak Molesta - skandal". Obok "Mamy Prawo", wywołującego emocje zbliżone do "Antoher Brick In The Wall" Pink Floyd, to najlepsze kawałki płycie.
Obaj nader często uderzają w belferski ton. To chwalebne, że chcą propagować swobodę wyboru, przejmują się ekologią, pragną unaocznić mechanizmy sterujące ludźmi i wytłumaczyć ze stawianych im w środowisku zarzutów, ale dla pełnoletniego odbiorcy to nader często oczywiste, a w rezultacie strasznie męczące. Ktoś oczywiście musi edukować młodocianych fundamentalistów, owładniętych tym, co Sokół nazywa "radykalizmem dla harcerzy". Ale oni tak czy owak wrzeszczą, że Sokół się sprzedał i z tych nauk nic nie wyniosą, nawet jeśli płytę mogą ściągnąć sobie legalnie za darmo. Już słyszę ich rechot, kiedy usłyszą jak Hanna Banaszak śpiewa: "Bo trawa zawsze wie o wszystkim, pytaj ją".
4/10