Wielu zastanawiało się, co tym razem zrobi Mos Def. Ważniejsze okazało się to, czego nie zrobił. "Ecstatic" nie przypomina wreszcie niedokończonego doświadczenia. Ucieszy fanów tzw. świadomego hip-hopu.
Nowojorczyk Mos Def to postać wyjątkowa z kilku powodów. Wraz z grupką zapaleńców podjął dzieło zapoczątkowane końcem lat 80. przez Native Tongues, kolektyw, któremu hip-hop zawdzięcza swoje najbardziej hipisowskie momenty. Jako jeden z nielicznych raperów regularnie grywa w filmach i nie zrobił z siebie dotąd idioty. Swoją drogą, lepszego Forda Perfecta fani prozy Douglasa Adamsa nie mogli sobie wymarzyć, może dlatego, że Mos Defa od kosmity zdaje się nie dzieli zbyt wiele. Podczas gdy wydanym przed ośmiu laty, przełomowym debiutem "Black On Both Sides" artysta zszokował purystów, serwując im punk, blues i soul, następnymi krążkami skonsternował już nawet najwierniejszych fanów. I właśnie powrócił w chwale.
"Ecstatic" jest płytą wolną od szaleństw. Owszem, w "No Hay Nada Mas" gospodarz śpiewa po hiszpańsku, a w tle pobrzękuje pianino, "Quiet Dog Bite Hard" brzmi jakby wyprodukowano go w latach 60., zaś "Roses" podsuwa Gabie Kulce gotowy pomysł na to, jak na następną płytę wprowadzić rapera. A jednak na tle hip-hopu określanego mianem avant, leftfield, czy blip - o wszelkiego rodzaju clashach i mash-upach nie mówiąc - to rzecz niemal klasyczna. I dobrze!
Już przy trzecim na płycie, mistrzowskim "Auditorium" wiadomo, że warto podjąć wysiłek poszukania tej płyty. Mniejsza o występującego gościnnie, niedoścignionego w kwestii opowiadania historii Slick Ricka, choć przenosi on nas w obezwładniającym stylu do Iraku. Mos Def wspina się tu na tekstowy Olimp, zarezerwowany dla paru zaledwie zawodników z Nasem na czele. I rzadko z niego schodzi. Nie zawsze jest czytelny, bo z prostych słów buduje zaskakujące metafory i chętnie sięga po myślowe skróty, ale wystarczy przyjrzeć się obrazkowi z getta jaki nakreślił w "Life in Marvelous Times", by wszystko mu wybaczyć. Ot, "delikatne serce, diaboliczny umysł". Uprzedzam, czasem naprawdę można dostać ciarek na plecach, zwłaszcza przy "History", gdzie raper dzieli kawałek ze świetnie dysponowanym Talibem Kweli. Rewelacja nasuwająca na myśl wcześniejsze wspólne dokonania w ramach projektu Blackstar.
Dodam jeszcze, że przygaszone, oszczędne podkłady, krojone z jazzowym zacięciem i nie stroniące od orientalnych wycieczek - wszystko to, za co kochamy produkcje Madliba, Dillę czy Oh No - pasują do głosu i melodii słowa Mos Defa. A takich jest tu sporo. Jedynym poważnym minusem "Ecstatic" jest to, że numery takie jak "Supermagic", "Priority" czy wspomniane "History" są zdecydowanie za krótkie. I że płyta wymaga wiele uwagi, zniechęca i przyciąga zarazem, pozostawia z rozterkami. Ale czy to ostatnie, to na pewno minus?
8/10