Reklama

Triumf prostoty

Neil Young "Le Noise", Warner Music Poland

Aby nagrać płytę akompaniując sobie wyłącznie na gitarze, należy mieć nie tylko brawurową fantazję, ale przede wszystkim znakomite piosenki. Neil Young miał je. Znalazł też obdarzonego wybitnym zmysłem znanego producenta Daniela Lanois'a (U2, Bob Dylan, Peter Gabriel), który wyszlifował "Le Noise" na kameralne dzieło sztuki.

Album ma trzech bohaterów: głos Neila Younga, jego elektryczną gitarę (w dwóch utworach "Love and War" i "Peaceful Valley Boulevard" Kanadyjczyk chwyta jedynie za akustyka), wreszcie produkcję wspomnianego Lanois'a. Zacznijmy od tego ostatniego, jako że jest bez wątpienia współbohaterem albumu (a sam tytuł nieco humorystycznie nawiązuje do nazwiska producenta). Na "Le Noise" błyskawicznie odnajdziemy sygnaturę Lanois'a. Już w otwierającym "Walk With Me" brudzącej, zakurzonej gitarze Younga, zostaje nadana wręcz zwiewna, atmosferyczna lekkość. To kolejny przykład udowadniający tezę, że w dobrej sztuce przeciwności potrafią znakomicie się dopełniać. Utwór kończy się rozmytymi wstawkami loopów autorstwa Lanois'a, które na całej płycie tu i tam urozmaicają gitarowy pejzaż autorstwa głównego bohatera "Le Noise".

Reklama

Kanadyjski producent miał nie tylko wizję, w jaki sposób zabrać się za brzmienie Neila Younga. Czasami Lanois przezornie usuwa się w cień, pozostawiając ten głos i tę gitarę samym sobie. Efekt tej przemyślnej rejterady na z góry upatrzone miejsca jest znakomity. Producentowi naprawdę należą się słowa szacunku, jeśli nie za wizję, to na pewno za wyczucie.

Przejdźmy do Neila Younga. "Le Noise" łatwo można uznać za opublikowane przez przypadek taśmy demo i nie wystawić się na zarzuty bycia ignorantem czy laikiem. Weźmy na przykład kompozycję "Hitchhiker", o narkotycznej podróży przez Amerykę Północną, metaforę życiowej wędrówki artysty. Słuchając jej nietrudno wyobrazić sobie Younga na próbie, prezentującego zespołowi zarys jedynie piosenki, do której poszczególni muzycy dorzucą za moment swoje trzy grosze. To wrażenie pojawia się przy większość utworów, nawet tych akustycznych. Trzeba tu wyraźnie ostrzec, że na "Le Noise" melodii nie uświadczycie. Podobnie jak refrenów czy gitarowych solówek. To niezwykły atut tej płyty.

"Le Noise" to zwycięstwo muzycznej surowości, prostoty, ascetyzmu i skromności. Podarujmy sobie banalne, górnolotne stwierdzenie, że to nieoszlifowany kamień szlachetny, który błyszczy bardziej wyraziście, niż jakiekolwiek przypudrowane komputerową techniką superprodukcje. Neil Young zaproponował album trudny, eksperymentalny, wręcz zgrzebny i siermiężny, jednocześnie wymagający zaangażowania. Album nie dla wszystkich, a dla niektórych wręcz niesłuchalny.

Na pewno jednak nie nudny i frustrujący, co było skazą poprzedniej płyty artysty, "Fork In The Road". Budujące, że artysta-weteran wciąż nie boi się zaryzykować i obrał drogę, która równie dobrze mogłaby zakończyć się totalną katastrofą, a nie wyrazistym triumfem.

8/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Neil Young | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama