The Who "Who": Gitary i balkoniki, czyli stara generacja jeszcze walczy [RECENZJA]
Wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju powroty zdarzają się nadzwyczaj często. Oczywiście według zapewnień marketingowców, często też samych twórców. Inaczej nie mogło być w przypadku The Who. Niby bez nostalgii, ale jednak z westchnieniem w stronę starych czasów, przez co "Who" jest co najwyżej zwykłym zbiorem zwykłych piosenek.
Marketing marketingiem, jednak nigdy nie ma co wierzyć w takie deklaracje, zwłaszcza padających z ust Pete'a Townshenda, autora praktycznie całego albumu. Po trzynastoletniej przerwie, "Who" i tak gra na emocjach, wywołuje wspomnienia, budzi ciekawość nie tylko okładką, na której znalazło się kilka odniesień do wcześniejszych produkcji i kultowych rzeczy dla popkultury (a czasami i jedno, i drugie, jak ponadczasowy skuter), ale i samą muzyką.
Rodzi się więc pytanie, czy weterani - wspomniany wcześniej Townshend i Roger Daltrey - jeszcze mogą zaskoczyć i nagrać album chociaż w połowie tak dobry, jak największe klasyki brytyjskiej grupy? Już pierwsze minuty sugerują jednoznaczną odpowiedź.
Dla tych, którzy uważają, że "kiedyś to było", "Who" może okazać się całkiem znośną płytą. Ba, zapewne będzie nawet więcej niż słuchalna i w kilku momentach przypomina, że The Who było wielkie i status legendy nie jest przypadkowy. Jest tu kilka przyzwoitych piosenek i oznak tego, że Pete Townshend ma jeszcze dryg do pisania dobrych melodii, często będących niezłym podkładem dla wokalu Daltreya.
"All This Music Fade" czy "Detour" (chórki!) spokojnie przypominają stare nagrania, a "Break The News" jest właśnie tym utworem, który dorównuje nagraniom sprzed kilku dekad. Cieszą również pojedyncze fragmenty, wśród których prym wiedzie harmonijka w "I'll Be Back".
Na tym zalety się w zasadzie kończą, ponieważ w całości "Who" jest albumem niezwykle ciężkostrawnym, przeterminowanym o kilkadziesiąt lat i kompletnie nic nie wnoszącym do dyskografii grupy, której jakościowy koniec trzeba datować na "The Who By Numbers" z... 1975 roku. O The Who dobrze można pisać tylko w czasie przeszłym, bo trudno w jakikolwiek sposób bronić ich dzieła w 2019 roku, nawet będąc fanem zespołu.
Niektóre utwory brzmią niczym odrzuty sprzed wielu, naprawdę wielu lat (i wcale nie stały obok rarytasów z "Odds & Sods"), jak fatalne "I Don't Wanna Get Wise" czy "Hero Ground Zero" i "Rockin' In Rage" udające stadionowe hymny i będące przy tym tanią, podwórkową przyśpiewką. Kicz? Bez obaw, jest jeszcze gorzej przy "Beads On One String", które jest jak największy ejtisowy plastik i jest bardziej "adult" niż muzyka naszych dziadków.
Wiele nie wnoszą współpracownicy, a tych jest kilku, chociażby czterech perkusistów. Na największą uwagę zasługuje jednak basista Pino Palladino, wcześniej pracujący z zespołem, który swoją elastycznością potrafi ubarwić nie tylko rockowe czy bluesowe nagrania, ale i neo soulowe kompozycje, jak to było w przypadku D'Angelo. Tutaj jego gitara basowa może i wnosi trochę przestrzeni do "Ball and Chain" czy "Detour", ale i tak ginie w słabej i nijakich kompozycji.
Nikt od The Who nie wymagał przecież ukłonu w stronę bardziej współczesnych brzmień czy rasowych hooków, ale "Who" jest klasycznym przykładem, że nagrywanie tylko dla najbardziej zawziętych fanów i siebie samych po to, żeby coś jeszcze udowodnić, trochę mija się z celem. W ten oto sposób powstało dzieło nijakie, którego linia obrony opiera się wyłącznie na wielkiej, legendarnej wręcz nazwie.
Dla wszystkich, czyli dla nikogo, a jeśli już to dla tych sentymentalnych osób, którzy mają w pamięci "The Who Sell Out", "Tommy" czy "A Quick One" i czterdzieści lat temu kłócili się z sąsiadami o to, czy grupa dorównywała The Beatles i Rolling Stones, czy tylko ich goniła jak The Kinks.
The Who "Who", Universal Music Polska
3/10