The Rasmus "Rise": Zespół nadal jednego przeboju
Paweł Waliński
The Rasmus kojarzy się właściwie z dwiema rzeczami: idiosynkratyczną fryzurą wokalisty i kawałkiem "In the Shadows", szerzej znanym jako "Ułu ułuu, ułu ułuu". Nowa płyta Finów nic w tej kwestii nie zmieni.
Bo z Rasmus jest trochę jak ze świnką morską. Ani nie jest świnką, ani nie jest morska. Ani nie grają solidnego rocka. Ani megaprzebojowego popu. Gdzieś - głównie image'em - sugerują powinowactwo ze sceną goth, ale to też raczej casus ni pies, ni wydra. Właściwie najlepiej wpisują się w skandynawską tradycję zespołów, które raczej wyglądają niż grają, jak Lordi czy Hatari. Ostatecznym tego potwierdzeniem okazał się występ na tegorocznej Eurowizji, która jak wiadomo jest odpowiednikiem artystycznej renty, bo przecież nawet nie emerytury. Ale i tam Finom za dobrze nie poszło, zajęli bowiem 21. miejsce z oszałamiającym wynikiem 38 punktów. A numer "Jezebel" był niby przebojowy, choć niebezpiecznie balansujący na granicy plagiatu.
Nie chcę przez to powiedzieć, że "Rise" jest zupełnie pozbawione zalet. Zdarzają się więc i całkiem udane strzały, jak choćby "Be Somebody" albo "Written in Blood" sugerujące, że gdzieś tam czają się jeszcze związki ze sceną post-hardcore'ową, czy może - ściślej - emocore'ową. Z tym, że tam gdzie w emocorze powinien być człon "emo" (po linii Rites of Spring albo Fugazi; jeśli przyszli wam do głowy Tokio Hotel, to wypada nadrobić braki edukacyjne), u Rasmusów jest... nuda. Jakiś przeraźliwy brak przekonania do tego, co robią. Podobnie choćby w kolejnym "Odyssey", gdzie Lauri Ylönen wyśpiewuje tekst idealny do cięcia się brudną żyletką, ale robi to ze swadą gospodyni domowej mruczącej przy lepieniu pierogów. Właściwie poza naddatkowymi przydechami, które męczą niemożliwie już na poziomie 2 numeru, arsenał środków wokalnych jest tu ubogi i w większości przypadków kompletnie nieprzekonujący. Grupa aż ocieka wrażeniem, że poza wyciągnięciem łapy po hajs i realizacją kontraktu nic ich już właściwie nie interesuje, nic im się nie chce, może poza przybiciem karty na fajrancie, kupieniem browara szacownej marki Kuntersztyn i zaśnięciem przed telewizorem emitującym jakieś kolejne talent show. Bije od nich rezygnacja. Artystyczna kapitulacja. Bardzo przykro się na to patrzy i tego słucha.
Ale wrażenie wrażeniem. Fakty są z kolei takie, że "Rise" to nie fala wznosząca a lot koszący. Album pełen wysilonych kompozycji, błahych rozwiązań melodycznych i tragicznie zakatowany nadmierną, nieciekawą, generyczną produkcją. W efekcie otrzymujemy hybrydę przyjaznego radiowo bełkotu i absolutnie nieznośnej pretensjonalności. Taka pretensjonalność może czasem ujść na sucho - patrzcie choćby na Placebo, które jeszcze jakoś trzyma łby ponad wodą, choć świetność mają dawno za sobą. Z The Rasmus jest znacznie gorzej. Bo rzeczonej świetności przecież nigdy w nich nie było.
The Rasmus "Rise", Mystic4/10