Ten Typ Mes "Hello Baby": Rysio się rodzi, Mes truchleje [RECENZJA]
Warszawski raper to smutny dowód na to, że warsztatowa supremacja nie musi przekładać się z automatu na świetne płyty. Jak sam twierdzi, słabej jeszcze nie nagrał i tu można, choć nie trzeba polemizować. Ale też nigdy nie był tak blisko. Nowa rola ojca nijak mu nie pomaga.
No niestety, Ten Typ Mes jest jednym z najpopularniejszych raperów w Polsce już chyba tylko w leadach "Gazety Wyborczej". Kiedy piszę te słowa, najnowszy teledysk artysty dwa tygodnie po premierze ma na YouTube niespełna 60 tysięcy wyświetleń. Recenzje albumu to palce jednej ręki, fanom nie chciało się wrzucić do sieci tekstów. Przy tym wszystkim Typ wciąż pozostaje bez wątpienia (i od dwóch dekad!) jednym z najsprawniejszych polskich raperów. Skąd więc ten rozdźwięk? Cóż, to właśnie o tym a nie o tacierzyństwie i przygotowaniach do roli bycia dumnym papą małego Rysia jest tak naprawdę płyta "Hello Baby".
Mes miękko i krągło rapuje wachlarzem flow, zgrabnie podśpiewuje, wie jak szarpnąć, gdzie docisnąć. Jest intuicyjnie muzykalny, po tych wszystkich latach świadomy w operowaniu głosem, z niewątpliwą czutką do refrenów. Tylko co z tego, skoro jedyną poruszającą kwestią w jego ostatnich nagraniach jest to, jak bardzo niewiele z tych umiejętności wynika.
Weźmy "Only in Warsaw" (sprawdź!), kolejny dowód na giętkość gadki, a przy okazji szkołę przekombinowanej metafory i irytującego makaronizmu. Rozprawiając o swojej rodzinnej Warszawie, przejętej najpierw przez Taco Hemingwaya, potem przez Matę, artysta wydaje się być jak przyjezdny, w najlepszym wypadku stażysta telewizji regionalnej. Płytko diagnozuje zamiast wnikliwie obserwować. I ten tryb nagłówkowo-naskórkowy irytuje. Gdzie się podział ten detal, który umiał ucieszyć na bardzo dobrym "Raperzesamplerze"?
Dłuższe obcowanie z frazą Mesa w 2021 roku może prowadzić do walnięcia pięścią w stół i ryknięcia - Mordo, przestań się wreszcie krygować, krążyć jak hiena wokół tego, co chcesz powiedzieć. Twój wokabularz i owijanie w jedwab i filc na nikim nie robi już wrażenia. Mam gdzieś, jak jest "listowie" po francusku. Konkursy na wymyślne, zdobne słowotoki co roku wygrywa Łona, rola salonowego zwycięzcy jest obsadzona. On jest wysublimowany, to czek z intelektualnym pokryciem. Ty jesteś pretensjonalny, weksel na serwetce niewyjętej przed praniem. Do meritum, do brzegu, do puenty!
Poza tym Łona prędzej zjadłby Webbera niż nawinął w otwierającym numerze "W Auschwitz też były porody, miłości dowody" i "W zdrowiu i w chorobie, ciebie nie wyskrobię". Nigdy też nie pozwoliłby sobie na żenadę pokroju "Vienny", gdzie odmładzanie się Mesa nasuwa na myśl typa, który zdjął mokasyny, włożył nigdy wcześniej nieśmigane skoki i próbuje dryblować kopiąc piłę z małolatami na podwórku. Całość dopełnia obrzydliwy, szantowy refren.
To zaskakujące, jak słabo Mes czuje obecny język, ile tu jest boomerskiego oblechostwa, durnych stereotypów i zleżałych odniesień. Po tych wszystkich majonezach ubitych z jaj, krytykach z bólem jelit, naplecie szyderstw, Włochach, którzy mieszkają z mamą aż mają siwe jądra, Niemcach nieumiejących nakręcić dobrej komedii, polskiej wsi, gdzie nie jest w jak mieście i kupisz coś za dwa złote, starych koniach, które strzeliły i byciu głośnym jak Iron Maiden czuję się jakbym obserwował ojca na Facebooku.
Ale spokojnie, dla równowagi dochodzą infantylizmy, te wszystkie "kocysie" i "wakaje". Plus potworki - "behawioralne stanie na rzęsach" albo żenujący szyk przestawny w rodzaju "Inni robią tu z podróży tożsamości swojej zapłon". Wyobrażacie sobie do kogoś się tak zwrócić? Nikt tak nie mówi i dobrze. Może szkoda, że ktoś tak jeszcze pisze.
To imponujące, jak Piotr czuje bit. Szkoda, że nie każdy. W "Jodze" Dryskulla szaleje. To lekcja tego jak giąć gadkę na potężnym klubowym bicie, jak kleić zaśpiew do bezlitosnych bębnów i może tylko przyśpiewki nie trzeba zapowiadać, bo nie jesteśmy na stadionie. Nie grają za to wspólne utwory Mesa i Kuby Więcka, integralna część płyty. Dlaczego? Chemia jest zerowa. Więcek otwiera w swoich bitach mnóstwo furtek, a nie można wyzbyć się wrażenia, że Mes pcha się tam akurat tam, gdzie zamknięte.
Ta produkcja wydaje się przekombinowana na jego potrzeby, to w końcu nie jest żaden Roots Manuva czy Cannibal Ox i żywi się konkretem, nie abstrakcją. Sprawdza się natomiast Moo Latte i to od otwierającego numeru, czarującego miękkością, pięknie uzupełnionego gitarą i chórkiem, aż po kawałek ostatni, bujający nieustannie jak nastolatek na spowiedzi, słyszalnie czarny, z każdą perkusyjną przeszkadzajką i dęciakiem będącym idealnie na miejscu.
Moim faworytem na płycie jest zresztą "Kręci się". Bit z krypty, zimny, klaustrofobiczny i zaszumiony, na bębnach odbijających się długim pogłosem przynosi hiphopowego Mesa, takiego wprost i w twarz. Ale potem jest niestety "Momma's Boy" - Berson wjeżdża tam czołgiem, łamie nogi i ręce, je mięso, zostawia ziemniaczki. Ten typ zaś cyrkuje, ślizga się po słowach i głoskach ze swoim nieznośnym rapowaniem figurowym.
Nie zamierzam za to dworować z tego, że Piotr (podkreślający niegdyś jak to siebie słucha, żeby w teksty nie wdarły się sprzeczności), jeszcze osiem lat uważał rodzinę za pójście na łatwiznę. No dobrze, może trochę się uśmiecham jak widzę, że ojcowski neofityzm i ukłony dla towarzyszki życia pcha poprzez tubę, która nazywa się Alkopoligamia. A tak poza tym to nie moja dziedzina, starsi od bohatera tej recenzji potrafili w takim odstępie czasu karierę położyć, odbudować i znowu położyć.
Nie krytykuję też wizyt w "Dzień dobry TVN" i "Wysokich Obcasach" - może to nie jest głupi pomysł, żeby postarać się o trochę inną publiczność niż ta, która będzie patrzeć na niego jak na odklejonego "libka" albo jak na stary film o Jamesie Bondzie? Dziś połajanki dla antynatalistów i wsparcie dla sympatycznych par chuchających na swoje bąbelki, potem na przykład parentingowy vlog, a później? Jak to rapował Notorious B.I.G, zapewne dumny, choć już niestety nieżyjący ojciec dwójki dzieci - Sky is the limit.
Ten Typ Mes "Hello Baby", Alkopoligamia
5/10