Spontaniczność ponad legendą
Łukasz Dunaj
Pearl Jam "Backspacer", Universal
Czasami z tylnego siedzenia widać więcej. Pearl Jam na "Backspacer" zyskali dystans, przestrzeń i świadomość, że już nic nie muszą. To ich uratowało.
Zmagając się z ostatnimi płytami legendy grunge'u, miałem nieodparte wrażenie, że mam do czynienia z dużym, poważnym zespołem, który nawet jak śmiertelnie przynudza, to robi to w imię jakichś wyższych racji - a tych widocznie nie ogarniam swoim rozumem. Przywykłem już do myśli, że Vedder z kompanami zamierzają zostać zapamiętani, jako Instytucja Amerykańskiego Rocka, że spłacają dług, jaki sami zaciągnęli u innych wielkich; począwszy od Leadbelly'ego, na Neilu Youngu skończywszy.
Z całej poprzedniej dekady istnienia Pearl Jam, w swojej nieskończonej zapewne ignorancji, zapamiętałem jedynie numer "I Am Mine". I nie mam poczucia, że przegapiłem coś szczególnie ważnego. Aż do teraz. Już podczas pierwszego odsłuchu "Backspacer" stało się dla mnie jasne, że klocki wreszcie trafiły na swoje miejsce.
Widocznie to dla takich jak ja - Tomaszów niewiernych - Pearl Jam nagrał najbardziej skondensowany, zwięzły materiał od czasów "Yield". Trafili w mój czuły punkt. Zaledwie 36 minut muzyki wydaje się w dzisiejszych czasach wręcz grubym nietaktem wobec roszczeniowej publiki, która płaci i wymaga, ale widocznie taki reset był Pearl Jam potrzebny.
"Backspacer" to materiał stosunkowo prosty, chwilami sprawiający wrażenie swoistego resumé dotychczasowej drogi twórczej zespołu. Energetyczne, dynamiczne utwory, jak "Gonna See My Friend", singlowy "The Fixer", nieco nowofalowy "Got Some", a zwłaszcza "Supersonic", egzystują w pełnej symbiozie z pięknymi, podniosłymi balladami ("Just Breathe", "Speed Of Sound", "The End"), a wszystko co pomiędzy nimi, układa się w manifest spontaniczności i szczerych, niewykalkulowanych emocji.
Nie zamierzam twierdzić, że powstało dzieło mogące mierzyć się z najbardziej klasycznym i inspirującym okresem działalności weteranów z Seattle, wyznaczanym przez tryptyk "Ten"- "Vs" - "Vitalogy". Trzeba jednak docenić fakt, że zespół wreszcie nie brzmi tak, jakby był przytłoczony brzemieniem swojej własnej legendy.
Na koniec pytanie do wydawcy: czy "polska wersja" oznacza od teraz płytę wciśniętą w kartonik niczym ordynarna "promówka"? Proponuję wydawać nowości na CD-Romach, opakowanych w otłuszczoną gazetę. Będzie jeszcze bardziej ekologicznie. Wstyd.
8/10