Reklama

Spięty "Black Mental": Na żółtych papierach [RECENZJA]

Minęło 12 lat odkąd frontman Lao Che wypłynął ze swoimi "Antyszantami". Był tam trochę piratem, trochę filozofem, kapitanem łajby niesionej na fali ekstrawaganckiej mieszanki muzycznych gatunków, z ładownią pełną językowych skarbów. Teraz wraca. Znów jest eklektyczny, nieprzyzwoity i dręczony jeszcze większym lingwistycznym nadciśnieniem, ale perspektywą ma inną. Jeżeli raportuje ze statku, to kosmicznego, poruszającego się po orbicie "błękitnej planety", która "żółte ma papiery".

Minęło 12 lat odkąd frontman Lao Che wypłynął ze swoimi "Antyszantami". Był tam trochę piratem, trochę filozofem, kapitanem łajby niesionej na fali ekstrawaganckiej mieszanki muzycznych gatunków, z ładownią pełną językowych skarbów. Teraz wraca. Znów jest eklektyczny, nieprzyzwoity i dręczony jeszcze większym lingwistycznym nadciśnieniem, ale perspektywą ma inną. Jeżeli raportuje ze statku, to kosmicznego, poruszającego się po orbicie "błękitnej planety", która "żółte ma papiery".
Okładka płyty "Black Mental" Spiętego /

"Black Mental" nie ma nic z black metalu, za to coś z Lema, a przy tym coś z Reja. To bajki ludzkich robotów, a do tego krótka rozprawa z panem, wójtem, plebanem i konsumentem. Abstrakcyjna satyra idzie łapsko w łapsko z rubaszną publicystyką, a za nimi lęki cywilizacyjne i nadmiar bodźców oddany w pełni za pomocą muzyki oraz słowa. Czy odbiorca nadąży, zrozumie, nawiąże łączność? To wydaje się obchodzić Spiętego w tym wszystkim najmniej.

Powiedzieć, że artysta przesadza, to nic powiedzieć. W jego rękach znalazła się muzyka i teksty. Wokal, sampler, bit, klawisz, bas, gitara - to również jego. Zrzuca zatem bomby bębnów, wypluwa dzikie funkowe groove'y, spada kwaśnym deszczem dźwięków, funduje słuchaczom w utworach więcej przejść niż konstruktor średniowiecznego zamku. "Lejce, które leczą" od apokaliptycznego, smutnego disco idą ku niebiańskim chórom, zahaczając w międzyczasie o przesterowane death gripsowe wygrzewy czy kwaśną psychodelię. "Homo sapiens erection" to jakiś porąbany, podwórkowy elektro-walczyk. Dęciaki w "Narodowym socjalizmie kosmosu" pochodzą z alternatywnej linii czasowej, w której Spięty był członkiem Sly and the Family Stone, a nie Lao Che. Dzieje się tu tyle, że o aranżacje dałoby się oskarżyć osobę z ADHD.  

Reklama

Jakby muzyka nie była dość gęsta, to bieg przez aluzje i metafory trwa nieustannie. Dobaczewski jest tu niczym starający się o nagrodę copywriter w szczycie kokainowej manii. "Stoję bez wiary wśród wiary, wokół wrzawa/Bez powodu do wzwodu, wyjęty spod brawa" - zaczyna "Zwiezdę śmierci".

"Lewacka agitka, lewacka ballada/Iliada być miała, a nie pedaliada/Trza nam bohaterów/Szeregowców Ryan Airów /Z nim bić się o dom! /For aSPARTAm! For freedom!" - leci w "Bitwie o CO2". Nie można nie docenić tego, w jaki sposób łączy treść z labiryntem rymów w "Nie marudź #metoo". Tylko trudno ostatecznie się zdecydować czy chwalić za podziwu godną, bezsprzeczną językową sprawność i wygimnastykowany umysł, czy ganić za nużącą popisówę.

Ta bowiem lubi doprowadzać do sytuacji, gdy słowa się wymykają i nie pozwalają się skreślać. Co więcej, zabawa ich formą wpycha się między pozostałe wiersze, byleby tylko za wszelką cenę pokazać rymotwórczą żonglerkę gospodarza. Być może stąd wynikają te niby ironiczne, a ostatecznie czerstwe wersy pokroju "W pewnym wieku, gdy żresz słowa szumne/istnieje ryzyko, że zapierdzisz trumnę" czy "nie szturchaj mnie paluchem, abym brawo, brawo bił/ja wiem, w której dupie ten paluch był" z "Wanted" oraz "Nie będzie nam kosmos mówił w obcym języku/To myśmy postawili klocka na księżycu" z "Bitwy o CO2".

Jeżeli chodzi natomiast o wokal, kariera Spiętego w pewnym sensie zatoczyła koło. Muzyk wraca tu bowiem do rapu, którym ostatnim razem na taką skalę zajmował się jeszcze w czasach... "Szemranego" Koli z 1999 roku (swoją drogą ząb czasu mocno nadgryzł ten album). I tak jak wówczas słychać było ordynarną inspirację Kalibrem 44, tak o dwadzieścia lat starszego Spiętego z "Black Mental" nie byłoby bez Joki, LUC-a czy Fisza.

Nie można nie docenić tego, jak bawi się możliwościami swojego głosu. Jednocześnie trudno go nazywać raperem, bo na bicie nie osiąga swobody wyżej wspomnianych artystów. Cóż, po tych wszystkich sylabizowaniach, przecięciach wersów w połowie czy przedwczesnym ich kończeniu, złośliwie należałoby napisać, że pseudonim zobowiązuje. Właśnie dlatego najchętniej słucha się ekspresji wokalnej Spiętego, gdy nie próbuje wchodzić w cudze buty jak np. w zaśpiewach w "Karate Kit". Tylko czy gospodarzowi płyty w ogóle zależy na jakichkolwiek etykietkach?

To, czego Dobaczewskiemu zdecydowanie nie da się odmówić, to niesamowitego ucha do refrenów, zaraźliwie przyczepiających się do mózgu. Te z "Lejce, które leczą", "Karate Kit" czy "Wanted" oraz "Narodowego socjalizmu kosmosu" nie będą was opuszczać na długo.

Na drugiej solówce Spięty doskonale bawi się w swoim statku kosmicznym, nie zwracając uwagi na nikogo. Dzięki temu nie imają się go jakiekolwiek ograniczenia. Również przez to "Black Mental" potrafi również razić swoją niekomunikatywnością czy aranżacyjną oraz wokalną nadpobudliwością. Nigdy natomiast nie przestaje być pozycją intrygującą. A to spory sukces.

(współpraca Marcin Flint)

Spięty "Black Mental", Mystic Production

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Spięty | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama