Joss Stone właśnie odpowiedziała na pytanie, jak ma się brytyjski soul po dokonanej przez Amy Winehouse rewolucji. Mówiąc krótko - ma się dobrze.
Czwarty w jej dorobku "Colour Me Free!" nie był albumem powstającym bezproblemowo. Panna Stone zbudowała od podstaw studio nagraniowe, skonfliktowała się z wytwórnią, znielubiła z mediami portretującymi ją jako artystkę zamerykanizowaną. Ale taki już urok soulu, że musi wznosić się jak feniks, z popiołów. Nie idzie w parze życiem ułożonym od A do Zet. I może dlatego Joss Stone wreszcie ma to, czego krytycy płytowi często jej odmawiali - emocje w głosie.
Śpiewa z ogniem, nie oszczędza gardła, pasję słychać właściwie w każdym numerze (szczególnie dobrze zaś w "Incredible") . Dziewczyna chce pokazać jak bardzo zna się na rzeczy, niemniej nie uznaje sztuki dla sztuki, żadnych przeciąganych w nieskończoność głosek i częstotliwości tłukących szkło na półkach. Głos mocny, pewny, wszechstronny. Intensywny jak zapach potu w komunikacji miejskiej i konkretny niczym stek T-Bone. Oczyma wyobraźni widzimy czarną matronę przy tuszy zdolną zrównać z ziemią każdego, kto spróbuje jej przerwać. Obraz milutkiej blondyneczki, jaką Stone naprawdę jest, odchodzi w niepamięć.
Muzyka pasuje do tych wokaliz. Wreszcie przypomniano nam, że soul znaczy dusza, natomiast R&B rozszyfrować należy nie jako "rutynowo i beznamiętnie", a jako "rhythm and blues". Rytm czuć wyraźnie, choć "Colour Me Free" raczej swinguje, niż pulsuje. Posłuchajcie tylko "4 and 20", gdzie cofamy się wstecz co najmniej kilka dekad i trąbka piłuje z jednego głośnika, jak w czasach gdy system stereo był jeszcze bardzo niedoskonały. A blues? Przebija się wyraźnie w "Parallel Lines" i wraz z gitarą samego Jeffa Becka, dodaje ciężaru porządnemu "Lady".
Minusem takiego podejścia do tematu jest brak stuprocentowych kandydatów na przeboje. "Stalemate" próbuje być singlem, przez co trafia na popowe mielizny w okolice Celine Dion i Bryana Adamsa. Porównanie nieprzypadkowe, bo kawałek Stone nagrała w duecie z Jamiem "Yeeeeeah" Hartmanem. Cóż, powinien pozostać bonustrackiem do wydania w Wielkiej Brytanii, gdzie wyżej wymieniony jest gwiazdą. W "Big Ol' Game" udział wziął Raphael Saadiq, acz pozostał w cieniu i na funkującą petardę á la Motown nie ma co liczyć. To nie w stylu tej płyty. "You Got The Love", w którym basista od początku uwija się jak w ukropie, zapowiada się na wyjątek do tej reguły, ale potem jego dynamika się rozmywa.
Kto upiera się przy wskazaniu jednego kawałka-wizytówki powinien postawić na "Governmentalist" - przestrzenny, wciągający, świetnie podsumowany przez rapera Nasa. I Stone jako tekściarka pokazuje pazurki, a co więcej, wbija je w grzbiet pasywnej jej zdaniem, angielskiej władzy. Co do kwestii politycznych nie chcę się wypowiadać, ale te muzyczne prowadzą do prostej konkluzji. Póki Joss Stone trzyma wysoki poziom, Wyspiarze nie muszą przepraszać za Leonę Lewis.
7/10