Reklama

Sobota "Homo Sum": Dowód na istnienie [RECENZJA]

Wydanie płyty obronnej to postawienie się w sytuacji z gatunku make or break - albo na nowo rozgościsz się na rynku, który przez okoliczności pozamuzyczne postawił już na tobie krzyżyk, albo możesz dopakowywać ostatnie manatki. Mimo to szczeciński weteran nadal znajduje się w rozkroku, bo gęstą argumentację skutecznie rozwodnił sposób, w jaki ją zaprezentował.

Wydanie płyty obronnej to postawienie się w sytuacji z gatunku make or break - albo na nowo rozgościsz się na rynku, który przez okoliczności pozamuzyczne postawił już na tobie krzyżyk, albo możesz dopakowywać ostatnie manatki. Mimo to szczeciński weteran nadal znajduje się w rozkroku, bo gęstą argumentację skutecznie rozwodnił sposób, w jaki ją zaprezentował.
Okładka płyty "Homo Sum" Soboty /

Na początek krótkie wyjaśnienie dla wszystkich, którzy usłyszeli w mediach o Sobocie dopiero parę miesięcy temu, gdy słowo prasa zaczęło oznaczać w jego kontekście tę hydrauliczną, odpaloną przez raperów oskarżających go o serdeczne kontakty z prokuraturą, a artykuł nieodłącznie związał się z posądzeniami o bycie tzw. sześćdziesiątką.

Akcje szczecinianina zaczęły spadać już w 2019 roku, gdy skonfliktowany z Winim opuścił wytwórnię StoproRap, po czym poszedł na swoje. Wydawało się wtedy, że znalazł się na ostrym zakręcie, choć wyświetlenia nadal miał solidne. A gdy doszła jeszcze trudna do zerwania łatka kapusia powiązana z niespodziewaną zapowiedzią końca kariery - że po prostu z niego wypadł i znalazł się w rowie. Albumem "Homo Sum" miał oczywiście odbudować swój wizerunek i muzycznie wyjaśnić tych, którzy dotąd wyjaśniali jego, ale też dać odpowiedź na pytanie: jak właściwie będzie radził sobie rapersko na własną rękę?

Reklama

Pomysł, by cały materiał poświęcić odparciu zarzutów kierowanych przez kolegów po fachu, wyglądał dość kuriozalnie, ale ostatecznie się obronił. Gospodarz podszedł do tematu tak, jak należało to zrobić. Najpierw poukładał sobie wszystko w głowie, a potem sumiennie poprowadził narrację, tworząc rozpisany na 13 kawałków mięsisty storytelling, który częściej chronologicznie prowadzi słuchacza przez zawiłości sprawy, rzadziej zaś stara się forsować wiadomy punkt widzenia osobistymi wtrętami. Jasne, funkcję perswazyjną ma pojawiająca się w kilku miejscach rozmowa samego zainteresowanego z niejakim Heńkiem Gitem, który może legitymizować wersję zdarzeń wśród najbardziej prawilnych, ale to tyle. Nie znaczy to jednak, że obyło się bez potknięć, a wręcz wyrżnięć.

Kiedy wypuszczasz album mający rzucić nowe światło na sprawę pełną niedomówień i równocześnie postawić cię w jak najlepszym świetle to przydałoby się zadbać o to, by złe emocje nie miały nad tobą władzy. Chociaż nie, to zbyt delikatne sformułowanie - twoim obowiązkiem jest dopilnowanie tego, by agresja nie zalała ci mózgu i nie wypłynęła chwilę później uszami niczym śmierdząca ropa.

Wiadomo, trudno się opanować, gdy ktoś miesiącami bruździ ci w życiu, ale przerabianie ksywki oponenta z Jongmen na Ciągmen, groźby dotyczące rozwalenia mu głowy młotkiem i sugerowanie co rusz jego rzekomego homoseksualizmu w ramach obelgi? Właśnie przez takie fragmenty historia, która mogłaby zostać uniwersalną opowieścią o tym, jak w mig złamać komuś karierę pomówieniami, staje się ledwie zapisem kolejnej środowiskowej patoawantury.

Wrażenie rzeczy użytkowej, doraźnej potęguje również fakt, że wybory artystyczne S.O.B. są bardzo wątpliwe. Dopiero w kontakcie z tym wydawnictwem unaocznia się, jak wprawnie był przez lata prowadzony ten MC, jak wiele pracy i talentu włożono w produkcję wykonawczą jego kolejnych kawałków. Symbiotyczny układ raper-label został unicestwiony, przez co do głosu doszło to, co doświadczony spec znający doskonale umiejętności i możliwości partnera najpewniej by wypalił do gołej ziemi.

Czucie melodii i śpiewność w głosie nie zaniknęły, gość wciąż je ma, ale albo są one wykorzystywane w niewłaściwy sposób (baśniowe wstawki w "Dniu sądu", rymowankowe "Jestem gangsta raperem"), albo zderzają się z przeszarżowanymi pomysłami (spowolniona, deklamowana "Wystawka" brzmiąca niczym wyjęta z albumów Sokoła z Marysią Starostą). Nie pomagają również bity. Pianinka rodem z polskiej ulicy z początków lat 10., patetyczne gitary, naftalinowe cykacze, jednostkowy drop dubstepowy i pewna arabska pomyłka, a na dokładkę zamawiający, który wielokrotnie chodzi krzywo i wali między oczy wersem: "Masz 50 twarzy #grey". Nie jest dobrze, jeśli za najlepszy track powinna uchodzić przemielona, afrotrapowa "6 rano II".

Kilka lat wstecz tabuny odbiorców wypatrywały zapowiedzi płytowych czekając na Sobotę, teraz powinni zachodzić w głowę, co z nim będzie. Prorokiem nie jestem, za to podejrzewam, że bez przemyślanego odświeżenia stylistycznego i zamknięcia raz na zawsze etapu obfitującego w uliczne naparzanki możemy niebawem czytać o graczu najlepiej czującym u nas słowiańską wibrację wyłącznie w kontekście obyczajowym.

Sobota "Homo Sum", Flow Productions

5/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Sobota | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy