Slash z bluesową płytą. "Żeby tę nudę znieść..." [RECENZJA]

Paweł Waliński

Slash wielkim gitarzystą jest. Jasne. Ale trudno oprzeć się wrażeniu, że jednak od lat leci raczej na oparach, niż robi cokolwiek sensownego. Nowa płyta, zawierająca covery bluesowych klasyków, tylko tej okoliczności dowodem.

Slash wydał album "Orgy Of The Damned"
Slash wydał album "Orgy Of The Damned"Tim Mosenfelder/WireImageGetty Images

Zaraz polecą kamienie. Ale prawda jest taka, że po Guns N' Roses, i z przerwą może na niezły przecież Velvet Revolver, Slash jest hasbeenem. Slash's Snakepit - straszny, poprzednia solówka - słaba, Slash z Mylesem Kennedym - nuda niemożliwa. I jasne, że kto jak kto, ale Saul Hudson nie musi już światu wiele udowadniać, ale nadal, słuchając "Orgy of the Damned", człowiekowi trudno nie zakląć, że "gdzież są niegdysiejsze śniegi" i nie czuć absolutnego wewnętrznego niedosytu.

"Orgy..." jest bowiem wyrazem slashowej miłości do klasycznego bluesa. Miłości tyleż wśród muzyków powszechnej, co dla mnie nie do końca zrozumiałej, bo co innego słuchać deltowego bluesa w szlachetnym, pokrytym patyną oryginale, a co innego grać to współcześnie, w sterylnych wersjach studyjnych. Duch ucieka, a w jego miejsce wkrada się... nuda.

Już otwierający album, siedmiominutowy "Pusher" (aut. Hoyt Axton) wyśpiewany przez Chrisa Robinsona z The Black Crowes zamęcza niesamowicie. Nie lepiej jest w "Crossroads" Roberta Johnsona. Przypominam: na rozstaju dróg właśnie Johnson, podówczas gitarowy średniak, spotkał ponoć diabła pod postacią czarnego kuraka, przehandlował z nim duszę za muzyczny talent, zniknął na kilka lat i powrócił jako istny wirtuoz. Co - wedle legendy - przypłacił klątwą, której ofiarami stały się najpierw jego żony, a później on sam. Może to i prawda, bo znowu - wedle różnych wersji - zabił go zazdrosny mąż jednej z kochanek albo zmarł na syfilis. Oba te uwarunkowania pachną klątwą na kilometr, ale... Saulu Hudsonie, po co tę legendę odczarowywać, zabierać jej magię i znowuż grać ten numer jakby był byle bluesem z rozdzielnika?

Fajniej prezentuje się "Hochie Coochie Man" (aut. Willy Dixon), a to za sprawą chropawego ficzeringu Billy'ego Gibbonsa z ZZ Top. Ale nadal to... po prostu blues. Oddech od bluesowego zaduchu dają przez chwilę country'owe gitary w "Oh Well" (aut. Peter Green, pierwszy gitarzysta Fleetwood Mac i kompozytor "Black Magic Woman") i naprawdę zmyślnie zagrane "Key to the Highway" (aut. Charlie Segar) z towarzyszeniem Dorothy Martin z zespołu... Dorothy. "Awful Dream" ratuje wokal Iggy'ego Popa, ale on wszak wszystko by uratował, nawet "Orkiestry dęte" Haliny Kunickiej. Dalszej części playlisty z kolei nie ratują nic a nic tak poważne nazwiska jak Paul Rodgers, Demi Lovato, Brian Johnson czy Beth Hart.

Rozumiem w zupełności chęć dzielenia się swoimi inspiracjami. Doceniam walor edukacyjny "Orgy of the Damned" - próbę zachęcenia młodych słuchaczy (Choć czy Slasha słuchają młodzi ludzie? Prędzej półwieczne pryki) do sięgnięcia jeszcze dalej w przeszłość, do czasów, kiedy nie jakiś tam black metal z norweskiego fiordu, ale czarna muza z Delty Mississipi była narzędziem, którym Władca Ciemności zagarniał młode dusze. Naprawdę rozumiem i doceniam.

Ale sterylne jak już wspomniałem, zagrane na chorym wykonawczo poziomie (przyznaję bez bicia) wersje nie mają w sobie żadnej, absolutnie żadnej magii. Sytuacji nie ratuje też bardzo fajny autorski już bluesik na sam koniec. "Metal Chestnut" jest może nie kasztanem, ale wisienką na torcie. Tylko co z tego, jeśli tort mdły i niezjadliwy? Na dobrą sprawę "Orgy of the Damned" mogłoby być ścieżką dźwiękową do filmu "Wykidajło" - tego starego z Patrickiem Swayzeem, nie tego nowego z Jake'iem Gyllenhaalem, który swoją drogą jest jeszcze durniejszy. Płyta właściwie tylko dla maniaków bluesa, maniaków gitarowych fajerwerków. Pozostali, żeby tę nudę znieść, wezmą się podczas odsłuchu za jakieś prace domowe, a w ich połowie pewnie zapomną, ze cokolwiek tam sobie w tle leci.

Slash "Orgy of the Damned", Jawi

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas