Siles "Głębia": Klimat, który nic nie wnosi [RECENZJA]

Coraz trudniej rozróżnić tych wszystkich nowych raperów, jednak Siles ma w sobie coś, co sprawia, że debiutanckiego albumu można posłuchać. Momentami nawet z przyjemnością, co w przypadku konkurentów wcale tak oczywiste nie jest.

Okładka płyty "Głębia" Silesa
Okładka płyty "Głębia" Silesa 

Podobno silesowa "Głębia" to zbiór utworów, oczywiście zróżnicowanych (a jakże!), które mają zmusić słuchacza do refleksji. Nie wątpię, ale chyba trzeba wziąć mocną poprawkę na zapowiedzi, bo rzeczywistość mocno weryfikuje plany. "Nie ma podpowiedzi, więc nie pytaj o instrukcję" daje złote rady Siles w "Krzyku ślepych mew", więc można domyślać się, jakiego patosu można się tu spodziewać. Przynajmniej w kilku fragmentach, bo raper, a często również wokalista, potrafi zarzucić również takimi wersami, których inni mogą mu pozazdrościć. Nie tylko rówieśnicy, ale i bardziej doświadczeni koledzy.

W świecie opowieści z tras koncertowych (tych, które były, jak i tych, dzięki którym znacząco zwiększy się status materialny), relacji damsko-męskich i oczywiście świata widzianego z perspektywy mediów społecznościowych z naciskiem na Instagrama, można znaleźć ciekawe treści.

Siles potrafi pisać i tego nie można mu odmówić, ale na rozciągłości jednego numeru zdarza mu się pogubić i rzucić dobre linijki, które występują na przemian z niczym nie wyróżniającymi się momentami.

Przykład? Niech będzie pełne dwuznaczności, singlowe "ASP" - szału nie ma z "Typie nie rób wiochy z taką muzą na pokaz / Oczy ci wypadną, gdy zobaczysz złoto jak sroka", gdzie chwilę później pada już świetne "W tym temacie jestem profesorem / I wykładam na to co gadacie", o które mógłby spokojnie pokusić się jakiś truskulowy weteran, próbujący się w nowych formach.

Podobnych kontrastów jest tu sporo, ale Siles najbardziej zyskuje na czymś innym. Stylu, w którym umiejętnie łączy rap ze śpiewem. Wychodzi mu to całkiem dobrze, potrafi się przy tym dobrze poruszać po, bądź co bądź, do bólu przeciętnych podkładach, co udowadnia w "Winogronowej fancie" czy "Drodze". W jego głosie pełno jest melodii, którą doskonale słychać w tytułowej "Głębi", jednym z lepszych tutaj numerów, czy "Kuszy", w której wypada znacznie lepiej od podobnego stylistycznie Tymka. Daleko mu jednak do Smolastego, który mimo skromnego występu w "Spodniach", pokazał klasę i jest jednym z jaśniejszych punktów na płycie.

Jeśli trzeba to Siles, jak na rapera przystało, potrafi również dobrze i stylowo nawinąć całą zwrotkę. Wychodzi mu to nawet lepiej od zaproszonych gości, co udowadnia w "Nie mów", gdzie nakrywa czapką wpadających z wizytą Palucha i Okiego, nie wspominając już o "Tańcz", gdzie zeszłorocznej formy ciągle szuka Wac Toja, czy o "Send nudes", w którym Lipsky zapisał się karykaturalnym "Miałem się o***, ale nie mam dla kogo umierać / Te myśli niszczą banie typie jak palony temat".

"Głębia" nie wnosi do polskiego rapu nic, nawet w temacie beatów, bo te są nijakie, przezroczyste i z efektem "a przecież to już gdzieś słyszałem". Gatunku także na nowo nie odkrywa, nie pokazuje patentów, których na rodzimej scenie nie było wcześniej, a i sam Siles też nie stara się zbytnio, żeby zapamiętano go na lata. Jednak do płyty się wraca, bo ta ma swój klimat, który robi tu największą robotę. Ba, można się w nim nawet na chwilę zatracić. Dobre i to.

Siles "Głębia", Universal

5/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas