Słyszycie ten nużący chrobot od którego człowiekowi robi się chłodniej? To L.U.C zjada swój ogon. Pupilek "poważnych" dziennikarzy na tropie "ambitnego hiphopu" wraca z ledwie słuchalnym albumem pseudokonceptualnym.
Jeszcze w czasach Kanału Audytywnego L.U.C cierpiał na przerost formy nad formą, bo o treści trudno było w ogóle mówić. Umiał jednak nadać swoim fantasmagoriom rozmachu i przekonać do siebie środowiska opiniotwórcze, wpływowe. Potem był rozgłos, nagrody, symptomy poparcia ze strony sceny. Nagrane wraz z Sokołem (!) "Pospolite ruszenie" kazało się spodziewać dobrej, intrygującej, nieco bardziej uporządkowanej niż zwykle roboty. Ale nic z tego.
Ponoć "Kosmostumostów" jest albumem konceptualnym. Z jednej strony ma pokazać "autentyczną przemianę" gospodarza, z drugiej koncentrować się na przedstawianiu "baśniowo ukazanego Miasta Stumostów - Wrocławia". Początkowo wszystko trzyma się jeszcze kupy - w jednej chwili L.U.C nudzi o maturze, w drugiej z wyczuciem T-Raperów znad Wisły opowiada o historii miasta. Ale w trzecim przestaje się go słuchać. Dużo w tym winy permanentnie rozstrojonego flow, tych wszystkich pojękiwań, mamrotów i popiskiwań. A kiedy już człowiek robi wszystko by się na tym jakoś skoncentrować, najpierw trafia go populistyczny zbiór rzeczy powiedzianych przez wszystkich. Referując: stadiony - tak, marijuana - tak, Windows Vista - nie, Chylińska - nie, pizza bez pomidorów - nie, szósty sezon "Lost" - nie. Brawo.
Ale to jeszcze nic, bo do gry wchodzi zwyczajowa u Łukasza Rostkowskiego pretensjonalność. Gdy np. Beneficjenci Splendoru serwują nam smakołyki pokroju "prostackiej amnezji mekki" czy "słodkich słów alpinisty", wiadomo, że chodzi o ironię. Tu nic nie wiadomo. Pachnących baleronem metafor i wszystkich umizgów w stronę juwenalijnego odbiorcy wypisywać nie będę, proszę uwierzyć na słowo - bolą. W roli gwoździa do trumny występuje unikalne poczucie humoru z babcią, która po otrzymaniu zdechłą myszką w kostkę zamienia się w autostradę na czele. Piotr Rogucki by się uśmiał, doprawdy. Jedność duchową widać już zresztą na poziomie tytułów piosenek: Coma ma "Popołudnia bezkarnie cytrynowe", L.U.C - "Samomasujące ulice chcą zieleni".
Jako raper i wokalista jest L.U.C - że skorzystam z jego wersu - "rzadki jak stolec po pomarańczach". Co innego produkcja, choć tu mamy jedynie momenty prawdziwej chwały: dociskający do podłogi bas w "Choć pali dużo, student to nie Lexus", krwisty breakbeat w "Sesja nie procesja - sesja poczeka". Najwięcej szacunku i tak budzą goście - wokale Fairweathera, Grosiak i Kasty ratują całe numery, gitara Cichońskiego wpisuje się psychodeliczny świat znakomicie.
Poza tym słuchacza dręczy nuda na zmianę z irytacją. Po perkusjach wciąż słychać fascynację beatboksem, po aranżacjach rubikową potrzebę bycia bombastycznym, co gorsza wszystko jest właściwie powtórką z wątpliwej, serwowanej wcześniej rozrywki. Jeżeli ktoś nie ma dość tej zimnej, odległej, ciężkostrawnej mieszanki elektroniki, hip hopu, jazzu, abstrakcji, performance'u, słowotwórczych zapędów oraz fantastyki naukowej może spróbować. Spróbować czegoś innego - SF jest u Tomasza Andersena, artystyczny odlot w projekcie Niwea, pociesznie wymyślne słówka chociażby u Skorupa. Przy całym szacunku do litościwie pozbawionego autorskich słów "39-89. Zrozumieć Polskę" i pracy remikserów przy "Energocyrkulacjach" apeluję: zostawmy L.U.C demotywatorom.
3/10