Różowy piątek Czarnej Barbie

Mateusz Natali

Nicki Minaj "Pink Friday: Roman Reloaded", Universal

Nicki Minaj na okładce swojej drugiej studyjnej płyty
Nicki Minaj na okładce swojej drugiej studyjnej płyty 

Podopieczna Lil Wayne'a Nicki Minaj to postać budząca spore kontrowersje. Jedni rozpływają się nad jej osobowością, talentem i charyzmą a drudzy ubolewają nad karierą produktu, który nie ma do zaoferowania nic ciekawego. Tak czy tak - debiut pokrył się w Stanach platyną, a singel z drugiego albumu, "Starships", od niedawna atakuje nas z każdej strony. Jak wypada całość?

Pomysł na "Pink Friday: Roman Reloaded" jest prosty - podzielić album na pół i w pierwszej połówce zawrzeć minimalistyczne, syntetyczne, agresywne rapowe numery, a drugi uczynić popowo-klubową bombą wycelowaną bezpośrednio w parkiety i radiowe playlisty. I o dziwo - podczas gdy pierwsza rozczarowuje, to druga pozytywnie zaskakuje. Numery 1-7 ukazują spore umiejętności panny Minaj jako raperki, ale zarazem oferują mało ciekawe i zbyt wtórne podkłady, przez co wraca się do nich z małą chęcią. Wyjątkiem jest obsadzone z przepychem (Nas, Drake, Young Jeezy) "Champion". Za to te w drugiej połówce... są nachalne na tyle, że wbijają się w głowę z automatu.

Weźmy choćby wspomniane "Starships" czy "Pound The Alarm" - słysząc je pierwszy raz, jesteśmy już pewni, że usłyszymy jeszcze wielokrotnie, nawet wbrew własnej woli. I potwierdza się to od momentu, gdy oba doczekały się wideoklipów. Że popowa rozrywka dla mas? Owszem, ale w tej połówce taki właśnie był cel. Nicki powiedziała przed premierą, że to pierwszy album, który zrobiła od deski do deski tak, jak chciała, bez żadnych zewnętrznych nacisków i gatunkowych szufladek - i dobrze widać też, z na ile barwną i pokręconą artystką mamy do czynienia. Do cna kontrowersyjną, bezkompromisową, ciężką do przyporządkowania jednemu brzmieniu... a zarazem mającą potencjał do wbicia się w sam czubek mainstreamu.

Na razie jednak słowo "potencjał" jest tu kluczem. "Pink Friday: Roman Reloaded" to bowiem album mocno nierówny. Balansujący na granicy oryginalnego mainstreamu i przesłodzonego "masowego" kiczu. Pokazujący rapową oryginalność przeplatającą się z wtórnością i ciężki do słuchania w całości. Mający mocne przebłyski, ale nadal będąc dalekim od materiału na miarę ogromnych możliwości. Płyta z gatunku "hate it or love it", a ja na przekór stanę na środku.

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas