Rosalía "Motomami": Niby "la furia roja", tak? [RECENZJA]
Nie tylko Brytyjczycy i Amerykanie mają swoich bohaterów w alternatywnym i eksperymentalnym uniwersum, które brata się z popem. Są jeszcze inni, którzy doskonale radzą sobie poza swoim rynkiem, mimo że aż nadto czerpią ze swojej kultury. Rosalía postanowiła zaistnieć jeszcze mocniej i przekombinowała bardziej niż zwykle.
Rosalía to nie jest typowa gwiazda jednego sezonu, produkt Tik Toka i tym podobnych wynalazków, ale artystka, która świadomie i konsekwentnie pracuje na swoje nazwisko i pozycję w branży. "El Mal Querer" zawiesiło poprzeczkę dość wysoko, więc oczekiwania wobec "Motomami" były bardzo, ale to bardzo duże.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia, media głupieją od zapewnień marketingowców, słuchacze czekają i część z nich na sam koniec nie potrafi zrozumieć niektórych ruchów artystów. Tutaj sytuacja jest trochę inna, bo hiszpańska wokalistka mocno eksperymentuje i romansuje z awangardą, jednak doskonale wie, kiedy na chwilę zluzować. Za to duży plus.
Owszem, "Motomami" najwięcej ma fragmentów, które jak najszybciej chciałoby się zapomnieć, ale w momencie, gdy uśmiecha się w stronę bardziej przebojowej formuły i głaszcze słuchacza lżejszą stroną swojej muzyki, to Rosalíi chce słuchać się jeszcze więcej. Świetnie wypada "Candy" - subtelny rytm, słodki i kojący głos Hiszpanki, ad-liby, które upiększają całość i... nieoczekiwany finał, który przeradza się w "La Famę" z The Weekndem, w której Kanadyjczyk odwdzięcza się za zwrotkę gospodyni w remiksie "Blinded Lights". To również całkiem niezła rzecz na ciepłe, wieczorne spotkania przy kieliszku wina - aż wieje południowym klimatem. W opozycji do nich stoi "La Combi Versace" z Tokischą, łączące Dominikanę z jakimś opuszczonym magazynem w Detroit. Zaskakujące i słuchalne.
"Motomani" to także do bólu przemyślany i dopracowany w najmniejszych szczegółach krążek, potrafiący tak samo zaskoczyć swoim przebojowym hookiem, który nie potrafi długo wyjść z głowy ("Diablo"), jak i alternatywnym rodowodem (jazzująca solówka w otwierającym "Saoko"), czasami mocno nieznośnym i niezrozumiałym (okropne, zawodzące "Bulerías", w którym cały efekt psuje autotune). Albo te przejście z "Chicken Teriyaki", muzycznego bękarta Daddy'ego Yankeego i J Balvina, do "Hentaia", wpierw uśmiechającego się w stronę akustycznego łechtania wrażliwych literatów z niespodziewanym atakiem automatu perkusyjnego burzącego kompozycję. Dziękuję, postoję, przekombinowane jak ten cały Polski Ład.
Dużo się tu dzieje i wielką sztuką jest nie tylko umiejętnie połączyć pędzący reggaeton, który sprawdzi się nie tylko wśród hiszpańskojęzycznej społeczności, z trapem, flamenco, jazzem, soulem i twórczością Buriala, ale i nadać temu dużą dozę słuchalności. A w tym przypadku "Motomami" ma trochę problemów, bo z wszystkich indeksów, z których tylko dwa przekraczają cztery minuty, tylko chwilami można się nie nudzić. Częściej kompozycje szargają nerwami, chociażby "Bizcochito" czy "Como Un G", które nie może zdecydować się, w którą stronę podążyć: taplać się w swojej wzniosłości, czy mieszać ją z autotunem, ponownie nijako wykorzystanym. Melorecytacja w "Abcdefg"? A na co to komu?
"Motomami" to konfrontacja z własnymi ambicjami i próba stworzenia dzieła totalnego, czyli pop dla tych, dla których zjawisko muzyki popularnej już dawno temu przestało się kojarzyć z czymś, co polubić może każdy, a jednocześnie tak eksperymentalny, że testuje granice wytrzymałości tych, którzy nie pochodzą z Półwyspu Iberyjskiego. Słysząc hiszpański lepiej cieszyć się słońcem, a nie irytować, więc decyzję zostawiam wam.
Rosalía "Motomami", Sony Music Entertainment
5/10