Recenzja White Lies "Friends": Marnowanie potencjału
Są takie albumy, które rozpoczynają się dobrze, trwają i początkowo wydają się nad wyraz przyjemne, ale w trakcie słuchania odchodzą w tło zwykłych czynności. Niestety, "Friends" White Lies jest tego typu krążkiem.
Moda na retro trwa w najlepsze! White Lies to jedna z tych grup, która chce za wszelką cenę przypomnieć tę bardziej artystyczną stronę lat 80. Wykreślcie więc z historii dyskotekowe hity, wykonywane przez wokalistów ubranych w folię i przypomnijcie sobie post-punkową rewolucję.
Przez takie podejście "Friends" pod kilkoma względami przypomina ostatnie poczynania Editors. Jednak White Lies zdecydowanie częściej korespondują z New Order, Tears for Fears, Duran Duran czy wczesnym Talk Talk - fani pierwszych krążków The Killers oraz Interpolu powinni być zadowoleni. Reszta stwierdzi zapewne, że brak tu rewolucji, ale bywa nad wyraz przyjemnie. No właśnie: bywa.
Takie rozpoczynające krążek, singlowe "Take It Out On Me" ma wszystko, co potrzebne post-punkowemu hitowi: dynamiczny bas, czające się głęboko w tle partie padów, bez których utwór straciłby sporo ze swojej atmosfery i ekspresyjny, przebojowy refren. Ba, to idealny wręcz wybór na singiel, który doskonale wprowadza w klimat krążka.
W "Morning in LA" do inspiracji dochodzi The Smiths - konia z rzędem temu, kto nie usłyszy wpływów "Bigmouth Strikes Again" legendarnej grupy Morisseya w sposobie prowadzenia wokalu w zwrotkach. Z kolei początek "Come On" zbliża nas z kolei do noworomantycznego grania Ultravox, by pod koniec zaskoczyć słuchacza mocnymi, rockowymi gitarami.
Mimo wszystko formuła wypracowana przy "Take It Out On Me" towarzyszy nam w mniejszym lub większym stopniu przez pozostałą część krążka. Ot, nacisk jest kładziony na jedną składową kompozycji bardziej niż na inną. W "Hold Back Your Love" będzie to na przykład syntezatorowe arpeggio, a w "Summer Didn't Change a Thing" współpraca sekcji rytmicznej, która w pewnym momencie odbija się od rockowej ściany gitar, na której położono klawisze. Tylko dlaczego w tym drugim utworze wokal brzmi jakby był nagrywany przez szkło albo przynajmniej o wiele słabszym mikrofonem niż w pozostałych piosenkach?
Chociaż początkowo słucha się tego przyjemnie, a refreny noszą jak trzeba, to jednak trudno odmówić odtwórczości rozwiązań. Czynnik szaleństwa czy podejmowanego ryzyka na krążku również oscyluje wokół zera. Z czasem zaczyna to irytować, a najgorzej bywa jednak wtedy, gdy poszczególne utwory zaczynają się zlewać w jedno, co w ostateczności owocuje najgorszym wrogiem każdego albumu: nudą, za której pleców wychodzi brak pomysłów, będących w stanie utrzymać cały krążek. Przez to "Friends" jawi się jako album, o którym za kilka lat będą mówić głównie zatwardzali fani White Lies.
Pozostaje liczyć, że na kolejnym albumie muzycy pokażą trochę więcej charakteru i, co najważniejsze, siebie. Bo istnieje różnica między zgrabnym nawiązaniem, a wykalkulowanym kopiowaniem stylistyki. O ile przywołane tu Editors wyspecjalizowało się w tym pierwszym, o tyle White Lies zdaje się bliżej do drugiego podejścia, szczególnie biorąc pod uwagę eksploatację jednego pomysłu aż do dna. Szkoda, bo po singlu można było mieć nadzieję na naprawdę dobry album.
White Lies "Friends", Mystic Production
5/10