Reklama

Recenzja Toto "XIV": Od przybytku głowa nie boli

Choć nie brak "XIV" najcięższych grzechów prog rocka, tego albumu nie da się nie lubić. No nie da.

Prawie dekadę zajęło Toto nagranie następcy "Falling in Between". W międzyczasie zespół rozpadł się i zreformował. Warto było czekać, szczególnie, że od poprzednika odróżnia go fakt, że to płyta bardziej zorientowana gitarowo, co znaczy, że pierwsze skrzypce (skrzypce na gitarze - tak, wiem) gra tym razem Steve Lukather. To, że jest ciężej nie znaczy jednak, że grupa straciła cokolwiek ze swojego wybitnego talentu do pisania niebanalnych, pięknych harmonii.

Nie jest to oczywiście ten sam zespół, który świat zna z "Afica", czy "Rosanna". 38 lat istnienia Toto celebruje albumem brzmiącym współcześnie w warstwie produkcyjnej, choć nie pozbawionym uroków odwołań do muzyki, jakiej w dzisiejszych czasach się już nie gra. Ich podejściu do bluesa w takim choćby "21 Century Blues" bliżej do "Black Velvet" Alannah Myles, niż czegokolwiek co w tej konwencji robią dziś epigoni The White Stripes.

Reklama

Bezbłędnym strzałem jest hard rockowy, deep-purplowski odrobinę opener, "Running Out of Time". I jest on wzorem tego, jak Toto konstruuje na "XIV" numery. Oparte o gęstą, drgającą sekcję zwrotki, pełne powietrza mostki, a wreszcie mocny upbeatowy refren. Nie brak na płycie naprawdę mocnych riffów, wspomniane harmonie momentami wręcz powalają, a produkcja to już nawet nie barok, ale rokoko - przebogata, pełna smaczków, zdobna w zniewalające harmonie. Drugi numer, "Burn" to z kolei stadionówka z tak ogromną przestrzenią w refrenie, że Putin zmieściłby tam nie jeden, a kilka "białych konwojów". Startujący balladowo, a potem galopujący jak najprzedniejszy arab "Orphan", urzekająca lekkością "The Little Things", odwołujące się do "Rosanny", funkujące "Chinatown" z gitarą a'la Brian May... Tu naprawdę jest czego słuchać.

Denerwują natomiast momentami brzmienia, jak dire-straitsowska gitara w "Holy War", która w roku 2015 brzmi po prostu... biednie. Denerwują na dłuższą metę struktury utworów ewidentnie wyciągnięte z ejtisów. Największym zarzutem będzie jednak ten, który można spokojnie sformułować wobec większości muzyki w tym gatunku. Tzn. fakt, że pośród tej całej niesamowitej fachowości, sprawności, czy nawet wirtuozerii, w natłoku znakomitych melodii, brak jednak kompletnie emocji. Prostych, szczerych, chwytających za serce. Że wspomniany barok, sowizdrzalskie zabawy liniami, tempem itd. stają się trochę sztuką dla sztuki, pustą formą. No i zdarzają się też kompozytorskie mielizny. Jak w kompletnym usypiaczu "All the Tears". Albo w zupełnie niepotrzebnie nakomplikowanym, a melodycznie zupełnie niewybitnym "Unknown Soldier". Kawałek, któremu zupełnie o nic nie chodzi. Staje się tylko pretekstem pod dowód, że Toto, kiedy powstawali, składali się z najlepszych muzyków sesyjnych stanu Kalifornia i że przez 38 lat nic się w tej kwestii nie zmieniło.

To dobra płyta. Raczej dla fanów gatunku. Serc nie-fanów nie podbije, będą pewnie ziewać i marudzić na to, jak Toto wszystko tu cyzelują. Ale w kategoriach rzemieślniczych nie da się "XIV" nie lubić. Wszystkich właśnie obrażonym określeniem "rzemieślniczych" szybko uspokajam, że nie chodzi mi o bednarstwo, a raczej o jubilerkę.

Toto "XIV", Mystic

7/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach Interii!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Toto | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy