Recenzja The 1975 "I Like It When You Sleep, for You Are So Beautiful Yet So Unaware of It"

Maciek Tomaszewski

To się miało prawo nie udać. Kto dziś nagrywa płyty, które trwają 75 minut? Co więcej: kto dziś nagrywa płyty, które trwają 75 minut i nie stanowią wysublimowanych koncept-albumów, a wypełnione zostają popowym plumkaniem?

Drugie wydawnictwo The 1975 zdradza całkiem dużo zapędów poszukiwawczych, i to jest chyba największa niespodzianka, jaka z nim się łączy
Drugie wydawnictwo The 1975 zdradza całkiem dużo zapędów poszukiwawczych, i to jest chyba największa niespodzianka, jaka z nim się łączy 

Kto dziś nagrywa płyty, których tytuły nie są zapamiętywalne w najmniejszym stopniu? Kto nagrywa to wszystko pod szyldem, w którym gubi się sam wujek Google i wyrzuca w wynikach wyszukiwarki raz po raz historie o wydarzeniach sprzed czterech dekad? Kto w ogóle decyduje się na powyższe ryzyka, wyglądając jak tandetny, indie-rockowy boysband?

Niewiara to najgorsza cecha recenzenta, choć tym razem należało jednak wszelkie uprzedzenia schować do kieszeni. Drugi album brytyjskiego kwartetu ukazał się w Polsce dopiero w tym tygodniu, na świecie już zrobił niebywałą furorę: zdobył szczyty list przebojów zarówno w ojczyźnie, jak i w Stanach Zjednoczonych, w Kanadzie i w Australii, a krytycy twierdzą, że oto wydawnictwo przełomowe, które muzykę popularną podnosi do rangi najwyższej ze sztuk. Powiedzmy sobie szczerze: mamy do czynienia z płytą pozornie fantastycznie niewysublimowaną, choć tak naprawdę bardzo sprytną. I to jest podstawowy sukces tego albumu: skrajnie użytkowego, choć przemyślanego w najmniejszych szczegółach i przemycającego o wiele więcej, niż sugerowałyby pierwsze symptomy.

Bawi mnie, gdy w sąsiedztwie nazwy The 1975 pojawia się określenie alternatywny rock. CO ZA BZDURA! Zdementujmy to proszę raz na zawsze - w wersji podstawowej chłopaki przez wszelkie możliwe przypadki odmieniają podstawowe toposy i tropy klasycznego popu z lat 80. Nowe Duran Duran? Ugrzecznione INXS? A-ha, którym ktoś zaszczepił poczucie humoru i luz? Nazywajmy to jak chcemy, ale nie szafujmy definicjami, które nijak nie przystają do rzeczywistości. Z dwóch powodów: ci zwiedzeni uproszczeniami medialnymi, oczekujący od The 1975 gitarowych wymiataczy, winni sięgnąć, nie wiem, do krążków Budki Suflera, bo tam jest więcej gitar niż na omawianej płycie (z małym zastrzeżeniem, o którym mowa jest w poniższym akapicie). A ci, którzy na dźwięk słowa "alternatywa" dostają nerwowych tików i zdradzają objawy zniechęcenia, niesłusznie nie dadzą The 1975 szansy. A szkoda, bo chodzi tu, proszę ja was o podstawowe potrzeby, o radość, słońce, plażę, zabawę, morze, wakacje. O wytchnienie dla ciebie i dla mnie. O przelotne spojrzenia, nieśmiałe początki (no kto nazwałby piosenkę "Please Be Naked", jak nie totalni amatorzy ars amandi), randki i całusy kradzione ukradkiem.

Owszem, wydawnictwo zdradza całkiem dużo zapędów poszukiwawczych, i to jest chyba największa niespodzianka, jaka z nim się łączy. Czasami zarzuca się chłopakom, że nagrywają jedną i tę samą piosenkę, tylko dla niepoznaki nazywając ją na różne sposoby. To prawda: są bardzo konsekwentni w doborze środków: bas pulsuje na pierwszym planie, wtórują mu klawisze, nierzadko niebezpiecznie bliskie italo-disco, perkusja skupia w sobie całą syntetyczność świata, a gitary brzmią w tym wszystkim niemal kuriozalnie, celowo spłaszczone, jednowymiarowe. Plus: gówniarski wokal, a w warstwie tekstowej: młodzieżowa mydlana opera.

Ci, którym ta konsekwencja przeszkadzała, dwójka The 1975 oferuje nieco więcej: "Please Be Naked" to coś na kształt łatwiejszej wersji najbardziej przejmujących momentów Sigur Rós, a "Lostmyhead" to pierwszorzędna esencja neurotyzmu spod znaku dream-popu (dużo dźwiękowych plam, nadaktywne tło, wycofany, senny wokal, koniec imprezy) czy shoe-gaze'u (gitary, ściany gitar, jedyny tak jaskrawy wyjątek w całej tej zabawie). No i magiczne nagranie tytułowe, napędzane mnogością lekkich, ulotnych motywów - znów kłania się nam Islandia - znajdujących ujście w pokrętnej elektronice wieńczącej całość. "Loving Someone" to niemal hip hop. Ale jaki rock'n'roll, ja się pytam?

Z rock'n'rollem mają przecież niewiele wspólnego tak cudowne dyrdymały, jak refren najlepszego utworu na krążku: "Well I know when you're around cause I know the sound I know the sound, of your heart". "The Sound", bo o tej kompozycji tu mowa, to - śmiem twierdzić - ich najlepsza rzecz, nagranie, do którego przez te ostatnie lata dążyli każdym swym taktem, nagranie, które powinno pływać na najwyższych rotacjach we wszystkich komercyjnych stacjach radiowych, bezwstydnie nośne, choć do bólu banalne (i na końcu ta płaściutka gitarka!), rewers "We Don’t Have to Take Your Clothes Off" Jermaine'a Stewarta, esencjonalnego dla lat 80 utworu. Podobnie ma się rzecz z "This Must Be the Dream" z obowiązkową partią saksofonu, z "Paris", gdzie ja słyszę przede wszystkim Papa Dance, z "UGH!" z wyraźną dominantą R&B czy "Someone Else", które pojęcie ballady poszerza znacznie, prowokując skojarzenia z Friendly Fires - to wszystko jest łatwe, lekkie i najprzyjemniejsze.

Ciekawi mnie ta płyta niezwykle - tak, jakby walczyły w niej dwie przeciwstawne siły, poprawność i pożądanie, przewidywalność i ryzyko. Zaryzykujecie?

The 1975 "I Like It When You Sleep, for You Are So Beautiful Yet So Unaware of It", Universal Music Polska

8/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas