Recenzja Tede "#kurt_rolson": Następna szkoła

Jeżeli tak dalej pójdzie, 2014 zapisze się w pamięci jako rok długo oczekiwanej realizacji niewykorzystywanych do tej pory w pełni, hiphopowych potencjałów - czasem "tylko" sporych jak u Spinache'a, czasem ogromnych - jak u Mesa czy opisywanego poniżej Tedego.

Tede na okładce albumu "#kurt_rolson"
Tede na okładce albumu "#kurt_rolson" 

W Wielkim Joł chyba lubi się teatr. Jak na moje Tede nagrywał lepsze i gorsze płyty, wdając się przy tym w mniej lub bardziej potrzebne konflikty. Ale patrząc przez pryzmat wytwórni, to Graniecki upadał, odradzał się, ponosił klęski, częściej rzecz jasna odnosił zwycięstwa. Fury były jak rydwany ognia, ciuchy jak zbroje. Ta prowizoryczna w wielu aspektach branża stawała się "Grą o tron". A "świat się skończył i świat się zaczął po 'Elliminiati'". No jasne.

"Zbudowaliśmy rapu dom" śpiewa wokalistka w jednym z nowych utworów. Cóż... Wzniósł sobie wreszcie Tede pomnik na miarę swoich możliwości."#kurt_rolson" to dla słuchaczy panadol, dla raperów początkujących, średniozaawansowanych, nawet ekspertów natomiast kurs. Jak bawić się swobodnym podejściem do rytmu narzucanego przez werble, jak przyspieszać, do czego wykorzystać odrobinę chrypy w głosie, jak korzystać z autotune'a, żeby nie przegiąć, jak pozostać nonszalanckim, błędnym rycerzem bitu a zarazem precyzyjnie celować. Tego wszystkiego można się rzecz jasna nauczyć, ale Graniecki ma akurat spoiwo, które pozwala mu stosować te wszystkie zabiegi i być przy tym sobą, nie zrobić z siebie nagle innego rapera. Taki "nadstyl" to rzadkość. Dlatego właśnie emceeing jest sztuką bardzo trudną.

Tede właściwie przestał walczyć z wiatrakami na kilku szerokich frontach równolegle, ciągle tłumaczyć się, a bywał już irytujący w powtarzaniu 70 razy tych samych rzeczy i naiwnym liczeniu, że ten słuchacz z zabetonowaną głową w końcu pojmie. Teraz pewność siebie osiągnęła - w praktyce, nie teorii - ten niezbędny przy takiej formule rapu, zabójczy poziom. Posłuchajcie "Trinity", legendy o sobie samym z tymi wszystkimi ukłonami do własnych nagrań. A potem przestańcie "pić ekstrakt przeszłości z amatorskich estrad" - nie ma żadnego "S.P.O.R.T.".Tam był chłopak, któremu zaszumiało w głowie, z dużym luzem za mikrofonem, łatwością pisania nośnych refrenów, dobrym okiem do ludzi i dawką bezczelności. Teraz jest facet z rozwiniętą z każdych z tych cech. W optymalnej formie, w dodatku dopieszczony przez OLiS, branżę, klakierów. Dopieści zatem i was.

Żadną nowością nie będzie to, że ten jegomość świetnie wypada w retrospekcjach, dłuższych, najeżonych detalami historiach albo ironizując w temacie salonowej, zarobionej Warszawy. Tego wszystkiego na "#kurt_rolson" jest sporo i dobrze. Natomiast jego realizacje zajawki motoryzacyjnej czy odzieżowej potrafiły wyglądać tak, że do dzisiaj staram się na półce ustawić płyty "Esende Mylffon" i "Ścieżkę dźwiękową" w sposób pozwalający zbyt dobrze ich nie widzieć. Blizny są zbyt świeże. A tu proszę - niespodzianka. "Street Wear", "#DLS", "J23" - to bardzo dobre kawałki, pozwalają się bawić formą na bitach, które kiedyś może były u Sir Micha suchawe, ale teraz zdążyły obrosnąć mięsem i tłuszczem.

Proszę wygrzebać stare podręczniki od biologii, bo żeby powiedzieć jak jest z bitami, potrzebuję specyficznych porównań. Będzie studencko, będą drwiny, niestety, nie mogę się oprzeć. Przy okazji Tedego i pokładów Matheo oraz WDK mieliśmy do czynienia z komensalizmem - raper korzystał, producenci wydawali się obojętni. Późniejsza współpraca z Sir Michem to już protokooperacja, więź była silniejsza, zyski obupólne, choć obydwaj artyści nie wydawali się wcale sobie przeznaczeni. "Kurt Rolson" to symbioza, związek jackowego rapu z michowym bitem wydaje się ścisły. Nadal Mich "klasyczny" - zwłaszcza taki a la Roc-A-Fella, z miękkim groove ciągnącymi się jak toffi smyczkami bądź zaczepnymi dęciakami - robi większe wrażenie niż trapowy Mich, ale dostajemy już towar nie dostarczający jakichkolwiek powodów do reklamacji. Syntezatorowe riffy z kołaczącym basem, niełatwe perkusyjne przejścia, obcesowo minimalistyczne bity-mordercy siekające hi-hatami, skrzypiące synthem, gdzie mistrz ceremonii może strzępić flow i od "jąkającej się" nawijki przejść do stylu nakręconego jak katarynka - nigdy nie było z tym u Tedego lepiej. Co więcej, okres rzemieślniczego przekładania południa Stanów na polski grunt jest chyba zakończony, a na gruncie dirty south potrafi wyrosnąć coś własnego, "michowego".

Jedną z największych zalet i - paradoksalnie - wad "Rolsona" są refreny. Gdy w "Streetwearze" gospodarz prosi "Podnieś New Erę i machaj ją" trudno odmówić, w "Warszawa da ci fejm" śpiewa się razem z nim, w "Kara'vanie" szczeka się razem z nim, a w "To coś" powtarza pod nosem cuty. "Rap gra to Vieeet-nam / milion nawijek mam / wszystkich ubiję sam / klik-klak, bam bam bam" z "John Rambo" to z miejsca klasyka refrenów polskiego rapu. Podchwycenie refrenu ADU w "Najaraj się marią" jest sprytne, bardzo sprytne. A jednak to, co dzieje się w "Fame Lover", nie powinno się wydarzyć. Skoro zakładamy, że rapować trzeba umieć by to robić, czemu zasada nie dotyczy śpiewu? "Rap dom" przenosi nas do czasów amatorki, mdlącego nucenia onieśmielonych dziewczyn z klasy upychanych na rapowe płyty, po czym podpisywanych jedynie imieniem.

Tymczasem "#kurt_rolson" to pełen profesjonalizm, praca ewidentnie ciężka i jak się wydaje przyjemna ("nie czuję się jak weteran / nieraz czuję się jakbym wyszedł z podziemia"). To spotkanie na szczycie, gdzie gość, który jest w stanie ugryźć każdy bit, dogadał się z typem, który każdy bit umie zrobić. Total. Nie ma starego Tede i nowego Tede, nie ma starej szkoły i nowej szkoły, co akcentują na przykład zwroty akcji w podkładach. Piotruś Pan przyszył do siebie swój cień, jak w filmie Disneya. Sam używa terminu "następna szkoła". Słusznie.

Poprzednie "Elliminati" było dobrym krążkiem. Problem w tym, że żeby wiedzieć jaką ocenę mu postawić, musiałem siąść z karteczką i policzyć jak jełop, ile numerów tak naprawdę mi się podoba. Wtedy mieliśmy do czynienia z płytą silną utworami, których nie sposób nie docenić, ale - co jeszcze lepiej po upływie czasu widać - średnio funkcjonująca jako album. Dlatego wolałem wcześniejszy "Note2". "#kurt_rolson" nie wymusza obiektywnej, wysokiej oceny wystawianej po analizach. To frajda rozciągnięta na 27 numerów. Można go zostawić sobie na pętli, bo jest nieźle zbilansowany, nie prowadzi na minę, szczepi myśli pojedynczymi wersami i zwrotkami, wgryza się w głowę refrenami i bitami. Tak, Tede, gdyby teraz chciał, mógłby iść na emeryturę, tyle że o ile zirytowany "Notesem 3D" sam bym mu to zasugerował, to teraz raczej zamilknę, ba, wręcz będę zniechęcać. John Rambo rapu ma taką siłę ognia i formę, że scena może go jeszcze potrzebować. Oby tylko nie skończyło się kontuzją przy próbach przeskoczenia tak wysoko postawionej poprzeczki.

Tede "#kurt_rolson", wyd. Wielkie Joł

9/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas