Recenzja Take That "III": Cielęce spojrzenie Nicholasa Cage'a
Take That zupełnie na siłę wydali zupełnie niepotrzebny album. Zupełnie nie zawracajcie sobie nim głowy, bo zupełnie nic na nim ciekawego nie ma.
Od poprzedniego albumu kwintetu minęły cztery lata. Specjalnie nic ów w popie nie namieszał, trudno się więc dziwić Robbiemu Williamsowi, że wolał pojechać w solową trasę (jego ostatnie solowe wyniki sprzedażowe nie powalają, a MIMO TO wolał solową trasę - rozumiecie), a Jason Orange stwierdził, że woli poświęcić czas rodzinie. W styczniu mijającego właśnie roku Take That weszli więc do studia jako tercet. Ponagrywali, ponagrywali i - jak deklarowali - zostawili wielką lukę na partie, które miał dograć Orange. We wrześniu Orange jednak finalnie zdeklarował się, że nie zamierza być częścią Take That i definitywnie opuszcza zespół. Grupa ponownie weszła więc do studia i samotrzeć uzupełniła partie przeznaczone dla kolegi. Dodatkowo: "podkręciła trochę nastrój płyty, która była zbyt ponura".
Co jednak pchnęło Orange'a do takiej decyzji? Bardzo możliwe, że poziom muzyki, jaką chłopaki nagrali. Bo jest ów doprawdy karczemny. Tercet, wraz z producentem, Gregiem Kurstinem (kolejny dowód, że nie ma czegoś takiego jak "genialny producent") ogłaszał wszem i wobec, że oto pokażą światu fantastyczny album klimatem bliski Pet Shop Boys. Że energia będzie tryskać, jak pryszcz wnętrzem pryszcza, że będzie przebój za przebojem, że na popowym tronie chłopaki zasiądą, niczym Jabba, a wszystkie gwiazdki pop, Gagi, Katy Perry, Rihanny i tak dalej, będą jak Leia, na łańcuchach u ich stóp (przepraszam za tę wycieczkę, niedawno widziałem trailer cz. siódmej). I co? Duma kroczy przed upadkiem. A im wyżej ktoś zagrywa, tym większa gorycz porażki.
Potencjał przebojowości albumu jest bardziej znikomy, niż przeciętnego nagrania z katalogu Lustmord. Numery są od siebie praktycznie nieodróżnialne. Skomponowane nie jakby miały być hitami muzyki pop, ale ledwie wprawkami na jakichś zajęciach z muzyki. Podobnie z aranżacjami i produkcją. Nudne, przewidywalne, wtórne, oklepane. A jedyne, co wspólnego mają z Pet Shop Boys (dodajmy - późnym) to tępota rytmiczna. Tyle że Pet Shop Boys, z cała ich dezynwolturą i zmanierowaniem takie coś na luzie uchodzi na sucho. Take That niekoniecznie.
Pierwsze, co jakkolwiek przykuło mój słuch to dopiero siódmy numer - "I Like It". Tu faktycznie trochę PSB słychać, choć wcale nie jest to zaleta. Prędzej człowiek myśli o niekoniecznie zręcznej imitacji. Soulowo-latynoskie brzmienia, jakie panowie zapodają w robionym mocno pod Marvina Gaye'a "Give You My Love" są mniej więcej tak wiarygodne, jak pomalowany pastą do butów aktor udający murzyna w polskim filmie z lat 70.. Jakkolwiek interesujący może być co najwyżej "Freeze" z bardzo nietypową linią melodyczną.
Podsumowując... Bieda. Bieda kompozycyjna. Bieda produkcyjna. Bieda też wykonawcza, bo mimo niby niezłego kunsztu, jakim tercet dysponuje, wszystko jest jakieś letnie, kompletnie pozbawione energii, a ta która niby na albumie jest, prędko okazuje się sztuczna, wysilona i pozorna. Inna rzecz, że facetom po czterdziestce może jednak nie do końca wypada wyśpiewywać generyczno-romantyczne głupoty falsetem i składać licealne deklaracje. Take That spóźnili się na pociąg z destynacją "współczesny pop". Podobnie, jak ich koledzy z Backstreet Boys. Wielu było artystów, którzy kiedyś wskoczyli wysoko, a później odgrzewali kotlety po tancbudach i jarmarkach. Dzisiejsze Take That ma cielęce spojrzenie Nicholasa Cage'a. I tylko to. Bo hitów nie ma na pewno.
Take That "III", Universal Music Polska
3/10