Recenzja Susan Boyle "Hope": Natychmiastowa muzyczna amnezja
Paweł Waliński
Nowa płyta Susan Boyle (oczywiście z coverami), choć świąteczna nie jest, zapowiada okres, kiedy wszyscy ścigać się będą na piosenki świąteczne. Sezon agresywnego (paradoks?) muzaka.
Susan Boyle jest naprawdę ciekawa niekoniecznie jako zdolna wokalistka, ale jako pewne zjawisko społeczno-medialne. Nieładna, niemłoda, a jednak, jak się okazuje, może robić oszołamiającą karierę i spełniać swoje marzenia. To nadzieja dla wszystkich tych kobiet (i mężczyzn), którzy myślą, że po czterdziestce kończy się życie, że nie potrafią, nie umieją, nie mają szans, są byle jacy, bezwartościowi. Jako taka ikona jest zjawiskiem nieskończenie cennym. Kropka. Muzycznie z kolei doskonale koresponduje ze swoim targetem. Nagrywa muzykę, która jest zupełnie zjadalna dla ludzi w jej wieku. Znów kropka. Nagrywa absolutny, absolutny muzak.
Muzak, czyli muzyka stosowna do wind, centrów handlowych, poczekalni. Bo wszystko jest u niej gładkie, dobrze wykonane, doskonale wyprodukowane. Emocje są przewidywalne, prawdopodobnie zupełnie szczere, ale też kompletnie nie prowokują do refleksji, nie tworzą dla słuchacza wyzwania. Nie wywołują katharsis, są letnie. Konsumenci takiej muzyki istnieją - i o tyle - jest to muzyka potrzebna. Nie mnie, nie tobie, nie panu. Ale komuś potrzebna. Kropka.
Tyle truizmów. Na ich tle "Hope" prezentuje się nader dobrze. Playlista pełna jest największych numerów na świecie, na czele z floydowskim "Wish You Were Here", "Bridge Over Troubled Water" Paula Simona, "Imagine" Johna Lennona, gospelowym klasykiem "Will the Circle Be Unbroken", czy megaprzebojem Secret Garden "You Raised Me Up". Takie numery mają do siebie to, że porywają w każdej wersji. Trudno nagrać je równie dobrze, co oryginał, ale jeśli kto dysponuje porządnym warsztatem, są absolutnymi samograjami. Skiepścić je naprawdę niezwykle trudno.
Boyle i producent, Cliff Masterson (Kylie, Oasis, Lionel Richie, Westlife) zrobili "Hope" w klimacie filmowego soundtracku. Pociągłe partie smyków, numery dążące do apogeum w postaci rozbuchanej orkiestracji. Połowa z nich brzmi jak generyczny numer do filmowej sceny, kiedy oni się rozstali, on siedzi samotnie przy jakimś barze i daje w palnik, a ona obżera się lodami i patrzy przez skąpaną w kroplach deszczu szybę. Wiadomo, jak się skończy. Jest w końcu "Hope".
Numery dobrano tak, żeby każdy kolejny miał wartość inspiracyjną, podnosił na duchu, był "ku pokrzepieniu serc". Wokalnie Boyle przechodzi przez album jak burza. Warunki to ona akurat ma. Technikę też, co słychać, bardzo szybko sobie wypracowuje. Wszystko jest tak trzeba, jak powinno być na płycie ze znakomitą... nie muzyką. Ze znakomitym muzakiem. Idę w zakład, że połowa wielkoformatowych sklepów w UK będzie tę płytę katować po playlistach na zmianę z kolędami, a może również po okresie świątecznym. Ludzie się tego nasłuchają i pewnie wielu z nich kupi ten album. Wielu kupi, bo zwyczajnie kibicuje Boyle, utożsamia się z nią, łyka całą historię o brzydkim kaczątku, które trwało na życiowej mieliźnie, aż przyszedł Simon Cowell i przyniósł zagubiony pantofelek. Nie ma w tym absolutnie niczego złego. Płyta nie obraża niczyjej inteligencji, jest wykonana na najwyższym rzemieślniczym poziomie.
Sęk w tym, że słuchając jej, straciłem 38 minut. Bo ani niczego nie przeżyłem, ani się niczego nie nauczyłem. Ani mnie zdziwiła, ani ucieszyła. Za chwilę o niej zapomnę. Że tę recenzję pisałem również. Przypomnę sobie o niej może kiedy przyjdzie przelew z wypłatą. W innych okolicznościach na pewno nie.
Susan Boyle "Hope", Sony Music
5/10