Recenzja Soulsavers & Dave Gahan "Angels & Ghosts": Ewangelia według św. Dave'a
Paweł Waliński
Pierwsze, co atakuje człowieka przy odsłuchu "Angels & Ghosts", to przypuszczenie, że Dave Gahan i chłopaki z Soulsavers w niedziele chodzą do jakiegoś afrobrytyjskiego zboru klaskać do gospeli.
I nie jest to w żadnym razie zarzut. Gospelowe klimaty przebrane za elektronikę to w jakimś stopniu znak rozpoznawczy Soulsavers, wszak i ich współpraca z największym nudziarzem alternatywy, czyli Markiem Laneganem (znacie numer "Revival"?) ociekała klimatami żywcem wyjętymi z wystąpień jakiegoś religijnego charyzmatyka, który w cieniu namiotu, gdzieś na zadupiu Kansas, sprawia że chromi przestają utykać, targnięci liszajem już się nie drapią, a ci którym oko oblazło bielmem widzą nagle wyraźnie, jak sokół po amfetaminie. Druga rzecz, że Gahan ze swoim natchnionym głosem doskonale się (po raz drugi już, po "The Light the Dead See") w tę estetykę wpasowuje. No, ale to w końcu facet, który już w 1989 roku śpiewał o telewizyjnym kaznodziei, czyż nie?
Inna rzecz, że może Gahan nie robi tu niczego o oceany odległego od swojej roli w Depeche Mode, ale tak jemu, jak i Martinowi Gore chwilowy (bo, zdaje się, zapowiedzieli kolejną płytę DM) rozbrat robi dobrze. W przypadku robótek na boku obu panów, człowiek ma mniejsze wrażenie zmęczenia materiału, niż w przypadku trzech ostatnich depeszad. No, ale koniec meandrowania, wracamy do "Angels & Ghosts"... Co zauważamy w pierwszym rzucie, to tempa. Gahanowi i Soulsaversom udało się wysmażyć album, który praktycznie cały czas leci na podobnej prędkości. Wieje z niego też bardziej rockiem, niż elektroniką i jest to zapiaszczony rock z jankeskiego południa.
Otwierające "Shine" mógłbym sobie wyobrazić jako soundtrack do stadionowych spotkań z o. Bashoborą od wskrzeszania zombie. Bluesowe "You Owe Me" startuje jak - nie przymierzając - "Black Velvet" Alannah Myles, a rozwija się tak, że czujemy niemal melodramatyzm ścieżek dźwiękowych, jakie Ennio Morricone pisał do filmów Sergio Leone. Trop filmowy nie jest zresztą błędem - całe nagranie ma w sobie coś takiego, że aż prosi się o obraz, o jakąś poprzedzającą kulminację scenę, gdzie mógłby wybrzmieć (choćby takie "Tempted", czy "Lately"). Nieraz, jak w singlowym "All of This and Nothing" w tłach pojawiają się też smyki, co powyższe wrażenie tylko wzmacnia. Choć ów trop może też wieść na manowce (szczęśliwie: rzadko), jak w przynudzających do granic "One Thing", czy "Lately". Nie ma jednak co załamywać rąk, zaraz potem wraca pustynna gitara i motel na zadupiu bogatym w agawy ("Don't Cry"), w dodatku z naprawdę mocnym, stadionowym refrenem.
Czepiać się nie sposób też do wokali Gahana, które choć może równie melodramatyczne, co cała zawartość albumu, przekonują feelingiem i szczerością, czy wręcz może nawet "uczciwością". Zrazu widać, że frontman Depeche Mode w klimatach gospelowo-bluesowych czuje się znakomicie, czemu wyraz dawał w niejednym wywiadzie, nie tylko z tych poprzedzających wydanie "Angels & Ghosts".
Płyta to i dla fanów, i dla tych, którzy Depeche Mode nie darzą jakimś szczególnym uczuciem. Bo jednocześnie ma odniesienie do najlepszego w ogólnej opinii okresu dla zespołu, czyli tego z okolic "SoFaD", a z drugiej jest daleki od elektroniki i specyficznej maniery kompozytorskiej Martina Gore'a. Dobry strzał. Wyjąć dwa numery i można spokojnie katować na repeacie.
Soulsavers & Dave Gahan "Angels & Ghosts", Sony Music Poland
7/10