Reklama

Recenzja Seal "7": Burza z przejaśnieniami

Jesienna, dobrze poprowadzona płyta o stracie - to właśnie nowy Seal. Niespodzianek niewiele, ale jeśli ktoś lubi trafione w punkt, emocjonalne wersy podane wciąż wyjątkowym głosem i rozbuchaną produkcję, która wie jak z nimi współgrać, to bardzo proszę.

Jesienna, dobrze poprowadzona płyta o stracie - to właśnie nowy Seal. Niespodzianek niewiele, ale jeśli ktoś lubi trafione w punkt, emocjonalne wersy podane wciąż wyjątkowym głosem i rozbuchaną produkcję, która wie jak z nimi współgrać, to bardzo proszę.
"7" Seala jest czymś na kształt albumu konceptualnego o boleśnie przerwanej miłości, leczeniu się z ran /

Trevor Horn to producencka gwiazda lat 80. i z pewnością wiele świetnych głosów słyszał, ale ten Seala ujął go od razu - brakiem "wokalnej gimnastyki" i zdolnością do transmitowania uczuć bez żadnych strat na "łączach". Z kolei Seal poczuł, że Trevor i jego partnerka nie tylko udzielają "nowemu w grze" bezcennych rad, ale traktują go jak członka rodziny. Wraz z wydanym w 1991 roku albumem "Seal" rozpoczęła się wieloletnia współpraca i bardzo długa przyjaźń. Na studyjnym polu panowie potrafili się rozdzielić  - piątą płytę pt. "System" produkował Stuart Price, Horn wrócił dopiero przy drugiej części kompilacji "Soul", czyli od czasu ostatniej kooperacji minęło aż osiem lat. Ale w zażyłej komitywie byli ponoć przez cały czas, bez przerw.

Reklama

Po co ta wzruszająca, męsko-męska historia? Ano dlatego, że relacja Seal-Horn wydaje się dla płyty "7" kluczowa. Po pierwsze dlatego, że nikt nie umie korzystać z wokalu brytyjskiego piosenkarza tak dobrze jak Trevor. Choć miał reputację typa wtrącającego się, inwazyjnego i dominującego, a anegdota o tym, jak po trzech podejściach grupy Frankie Goes to the Hollywood do hitowego "Relax", wziął i nagrał ten utwór sam wydaje się wymowna, to jednak sam gospodarz chwali sobie to, że żaden z całego mnóstwa przedsięwziętych zabiegów nie zaszkodził jego opowieściom. Drugą sprawą są teksty bazujące na doświadczeniach obydwu panów - w życiu i jednego nie działo się najlepiej, jednego spotkała śmierć żony, drugiego zaś rozwód.

I to od wersów wyjdę, bo jest "7" czymś na kształt albumu konceptualnego o boleśnie przerwanej miłości, leczeniu się z ran. Ten zimny, burzowy dzień miewa przejaśnienia, o czym najlepiej świadczy świetny groove w opatrzonym nienachalną sekcją dętą "Monascow", popisie dynamicznej, plastycznej narracji z pazurem. Dominują jednak proste, niby zużyte, trafiające mimo wszystko w środek tarczy linijki w stylu "Za każdym razem kiedy jesteś ze mną, czuję się chciany" czy "Ja wziąłem twój żar / Ty wzięłaś moją troskę / a teraz mówisz / jakby mnie tu nie było".

Najlepsze na płycie wydaje się "Padded Cell", trochę jak z lat 80., ale sprawnie zagęszczające atmosferę. "Jestem milionem różnych osób żyjących we mnie" - śpiewa artysta, zaś produkcja uwzględniająca cymbały, organy i mnóstwo innych środków, oddaję tę specyficzną schizofrenię tak dobrze, że to nie tylko jak dyskografia Seala w pigułce, bo i znalezione w sieci porównanie do Petera Gabriela wydaje się całkiem zasadne. Ale gdybym miał wskazać wizytówki "7", byłoby to "The Big Love Has Died" i "Love", dwie proste, bombardujące pianinem i smyczkami, bardzo mocne ballady dobrze rozgrywające swój patos i pozwalające grać głosowi oskarową rolę. W dalszej kolejności rekomendowałbym klasyczny, momentami wręcz beatlesowski pop w "Every Time I'm With You", z pięknym, delikatnym mostkiem i mocnym refrenem, w którym łatwo dostrzec w wokalu nieco chrypy. Albo przejmujące "Half A Heart" z delikatnie wyłaniającym się spod spodu latynoskim rytmem.

Producent rzeczywiście wydaje się rozumieć z wokalistą doskonale. Trochę wątpliwości przychodzi po włączeniu klubowego  "Life on the Dancefloor". Niby to sprężysty numer ze swoją dramaturgią i Hornową linią basu, ale jednak anachroniczny, nieświeży w dobie produkcji słyszanej np. u Jamiego Woona. Seal pytany o to jak istotne dla niego jest bycie na czasie, powołał się na wypowiedź Bono z U2, mówiącego o tym, że pomysły przychodzą i odchodzą, a dobre piosenki trwają. Na "7" miały być takie właśnie utwory, wybrane zresztą spośród 50 nagrań. I często rzeczywiście są, nawet jeśli aranżacje skłaniają się zbyt często ku znanym na pamięć, majestatycznym orkiestracjom, część kompozycji wydaje się na tle reszty nazbyt płytka. "7" to płyta niespecjalnie zaskakująca, ale co najmniej dobra.

Seal "7", Warner

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Seal | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy