Recenzja Rival Sons "Hollow Bones": Play It Again, Sam!

Paweł Waliński

W "Księdze Koheleta" czytamy, że "nic nowego pod słońcem". Na "Hollow Bones" słyszymy to samo. I wcale nie tak źle, że słyszymy.

Rival Sons na "Hollow Bons" to dobrze naoliwiona maszyna
Rival Sons na "Hollow Bons" to dobrze naoliwiona maszyna 

Jack White sieriożnie przeorał rockową scenę. Choć sam nie zagrał tak znowu wiele więcej niż choćby Led Zeppelin dwadzieścia-kilka lat wcześniej, to on właśnie odpowiada za wysyp wszelkiej maści blues-rockowych składów, które przywróciły światu wiarę w podarte spodnie, pióra plus kilkudniowy zarost i sens tatuaży z leśną zwierzyną. Od szwedzkiego Graveyard, przez jakieś Wolfmothery, Royal Bloody, po Kalifornijczyków z Rival Sons, ludożerka lubi bujające dwójeczki i czwóreczki, a potem upbeatowy wykrzyczany refrenik.

I dobrze, bo to wszystko składa się na globalny znak rockowego pozdrowienia. A jeszcze lepiej, że - na co utyskiwałem jakieś dwa lata temu - wszystkie te kapele przestały nas atakować z wszelakich możliwych mediów oraz sprzętów domowych, jak lodówka czy pralka. Albo nawet pawlaczy. Pawlacz wszak rzecz vintage, więc w kontekście pasuje.

Wyprodukowali się w Nashville, jak zawsze pod okiem zdobywcy dwóch nagród Grammy (i dodatkowo 3 nominacji), speca od country, Dave'a Cobba, który wcześniej gmerał przy gałach Jasonowi Isbellowi i Sturgillowi Simpsonowi. I tym razem uzyskali brzmienie może mniej dosadne, niż na poprzednich czterech płytach, ale bardziej przestrzenne. Jakby mniej AC/DC, a więcej Thin Lizzy. Posłuchajcie sobie choćby "Pretty Face". No i słychać jakby trochę więcej soulowych wątków w wokalach, choćby w takim "Tied up". Poza tym jest wszystko, co wyniosło ich na gatunkowy piedestał. Nadprodukcja sfuzzowanych gitar, świetna sekcja, dobre numery oraz znakomita owych egzekucja. Przy czym, z całym muzycznym i realizatorskim kunsztem, Rival Sons nie wytrącają sobie z ręki największego atutu: miodności. Im się to fajnie gra, Panu, Pani i mnie fajnie się tego słucha. Bo czuć tu pasję, zaangażowanie, czystą rockową uczciwość.

Zespół słyszalnie ciąży ku bardziej skomplikowanym, niż wcześniej strukturom. Granie i aranżacje są subtelniejsze niż wcześniej, doskonale obrazują rozwój grupy na płaszczyźnie rzemieślniczej. Dowodem tu choćby opus magnum albumu, czyli "Hollow Bones Pt.2". Ale rozwój i większy stopień komplikacji nie sprawia, że wytraca się groove. To nadal jedna z najmocniej bujających kapel w okolicy, co słychać praktycznie od pierwszych fraz otwierającego album "Hollow Bones Pt.1".

A i melodie świetne. Takie "Thundering Voices", rozparte między mocną elektryczną bluesową zwrotką, a niemal folk-rockowym refrenem, earwormem staje się momentalnie. "Baby Boy" to z kolei (szczególnie motorycznie) jakby zagubiony kawałek Queens of the Stone Age stojący gdzieś między "In My Head" i "Little Sister". A zmieści się jeszcze patos i majestat "Fade out", czy cover numeru Ike'a i Tiny Turner, "Black Coffee" z tak doskonale przeriffowaną partią gitary, że kaszkiet z bani strąca. Zaprawdę, na "Hollow Bones" jest czego słuchać i co znajdować z każdym kolejnym odsłuchem.

I jasne, że nikt tu Tasmanii nie odkrywa, natomiast jeśli lubicie stare zagrane we współczesny sposób, w tym roku pewnie nie znajdziecie lepszej płyty. Towotu nikt tu nie żałował, maszyna jest naoiliwiona i pracuje na najwyższych obrotach. Aż miło wsłuchiwać się, jak furkocze.

Rival Sons "Hollow Bones", Mystic

7/10


Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas