Recenzja płyty Coldplay "Ghost Stories": Dogmat stary jak muzyka
Tak, Chris Martin pisze ckliwe piosenki. Pogódźcie się z tym.
Bobem Dylanem to ty nie jesteś - wypominają uparcie krytycy wokaliście Coldplay. I choć pod utworami grupy, jak zawsze, podpisani są wszyscy czterej muzycy zespołu, to i tak wiadomo, że właśnie na jego barkach spoczywa obowiązek przynoszenia piosenek, a już na pewno pisania ich tekstów.
Powiedzieć, że Chris Martin na "Ghost Stories" znów jest ckliwy, to nic nie powiedzieć. Tak nieznośnie romantyczny, czułostkowy, łzawy, melodramatyczny wokalista jeszcze nie był. No jak na złość.
"Jedno wiem / Kocham cię tak bardzo / Tak bardzo, że boli" - śpiewa Chris Martin w "Ink". I jedni się wzruszają, inni wzruszają, ale ramionami, a jeszcze inni z zapałem godnym lepszej sprawy udowadniają, dlaczego Coldplay beznadziejnym zespołem jest.
Ale przecież Coldplay gra nie od dziś. Jeśli ktoś od 2000 roku nie może przejść do porządku dziennego nad podwyższonym stężeniem ckliwości w twórczości grupy, to może śmiało przestać czytać tę recenzję i trwać w niechęci do tego zespołu.
Jeśli jednak przyjmujecie Coldplay z dobrodziejstwem inwentarza, to "Ghost Stories", szóstą płytę zespołu zapewne pokochacie.
Po bombastycznych albumach "Viva La Vida Or Death And All His Friends" i "Mylo Xyloto" przyszła wreszcie pora na upragniony (przynajmniej przez wyżej podpisanego) powrót do kameralnej, intymnej atmosfery. W błędzie jest jednak ten, kto założy, że Coldplay kameralny będzie siłą praw natury Coldplayem akustycznym.
Brytyjczycy zaskoczyli. Utwory o miłości i rozstaniu tym razem opakowali ciepłymi brzmieniami elektronicznymi. Najlepszą ilustracją jest kompozycja "Midnight", do której rękę przyłożył Jon Hopkins. To utwór pulsujący impresjami a la Bon Iver, z przetworzonym wokalem Martina, bez spodziewanej eksplozji, bez nagłej kaskady dźwięków. Ktoś nawet skrytykował, że "Midnight" brzmi jak przydługawy wstęp do utworu, po którym utwór właściwy wcale nie następuje.
Trudno było przed wydaniem "Ghost Stories" wyobrazić sobie ballady Chrisa w akompaniamencie automatów perkusyjnych i ze śladową obecnością akustycznej gitary, ale tak się stało i, o dziwo, to działa. Elektronika nie jest wykorzystywana przez Coldplay w sposób nachalnie neoficki, co niestety często zdarza się zespołom gitarowym, i, co jeszcze ważniejsze, nie odbiera kompozycjom duszy, a wręcz nadaje im nowego intrygującego wymiaru.
Do poprzednich płyt bezpośrednie nawiązania pojawiają się raptem dwukrotnie - piosenka "A Sky Full Of Stars" skonstruowana jest tak jak utwory na "Mylo Xyloto" (szybsze tempo, stadionowy rozmach, podniosłość, taneczny bit, rozbłysk w refrenie), a "O" to klasyczna fortepianowa ballada, która znalazłaby swoje miejsce na każdym z dotychczasowych wydawnictw. Reszta utworów to już kolejny krok w ich karierze, próba opowiedzenia czy też sprzedania swojego stylu i swoich opowieści w nowy sposób. Przyczynił się do tego Paul Epworth (Adele, Florence And The Machine), który w roli "inspiratora" zespołu zastąpił Briana Eno.
Jeśli wierzyć medialnym doniesieniom i sugestiom samego Chrisa Martina inspirująco podziałało tutaj również rozstanie z Gwyneth Paltrow. Nie mnie oceniać, na ile te opowieści są chwytem marketingowym, ale gdyby jednak były w części prawdziwe, to tylko potwierdzałyby stary jak muzyka rozrywkowa dogmat, że najlepsze albumy powstają pod wpływem rozstań.
Coldplay "Ghost Stories", Warner
8/10