Recenzja Peja/DJ Zel "DDA": Z wygodnej pozycji
Krzysztof Nowak
Słuchacze nie chcą, by Peja się zmieniał i Peja także nie chce się zmieniać. Wszystkim jest w tym układzie bardzo wygodnie, tylko kolejne albumy są coraz bardziej nakierowane na stałego odbiorcę. Potwierdza to "DDA".
Za kilka miesięcy skończy 40 lat. Jego pozycja na scenie jest niepodważalna od niemal dwóch dekad, więc nie ma niczego dziwnego w tym, że Peja od paru sezonów nie wprowadza wielu nowych elementów do swojej twórczości. Album "DDA", stworzony wraz z elbląskim DJ-em i producentem Zelem, to kolejny materiał, po który szturmem ruszą oddani fani, ale ci, którzy dotąd nie zostali przekonani, raczej nie staną się orędownikami talentu poznańskiego rapera.
Powiedzmy sobie na wstępie: to nie jest słaby krążek, lecz nie jest także bardzo dobry. Jest zwyczajnie solidny. Nie zmieni mainstreamu, ale i nie stanie się tzw. zalegałem w sklepach. Peja ma swój styl, który wykuwał latami i który z czasem stał się jego znakiem rozpoznawczym. Kojarzysz go po pierwszej linijce. Na "DDA" zestaw środków pozostał taki sam, jak przy okazji poprzednich wydawnictw - gdzie należy się spodziewać przyspieszenia, tam jest przyspieszenia, gdzie należy oczekiwać zwolnienia, tam jest zwolnienie, a nawet kawałek "Chillout" odprężający - ze względu na lekko tylko stłumioną stałą agresję w nawijce - specjalnie nie jest. Podobnie w przypadku historii. Każdy, kto miał do czynienia z ostatnimi płytami gospodarza, może w ciemno strzelać, jaka tematyka będzie poruszana. Jednak w gąszczu storytellingów piętnujących alkoholowo-narkotykowe doświadczenia i zdrady pojawiają się ciekawe fragmenty, jak choćby pierwsze wejście założyciela RPS Enterteyment w utworze "Jak zły szeląg" (ciekawe skojarzenie: "nowy Rysio" - "nie nuworysz").
Urozmaiceniem mogłyby się stać gościnki, ale trzeba przyznać, że zaledwie kilka z nich zostaje w głowie na dłużej. W pierwszej kolejności: Sokół, który ma niewątpliwy zmysł narracyjny i chętnie się nim dzieli w "Salute". Dalej: Ryfa Ri z "Dura Sex 2", pasująca jako raperka do roli dziewczyny opowiadającej o swoich przejściach z klientami, od biedy także RDW w "Złych emocjach", od biedy Wiraszko w "Wybrańcu losu".
Ktoś może pomyśleć, że liczba numerów (dwadzieścia jeden) jest zbyt duża. I oczywiście będzie miał rację, bo "DDA" nie koncentruje na sobie uwagi, dorabia się dłużyzn. Największym problemem jest jednak DJ Zel. Warsztatowo ciężko mu coś zarzucić, ale jego podkłady są przeciętne. Posłuchasz i powiesz: spoko, bo wszystko jest na swoim miejscu, ale brak im ładunku emocjonalnego. To niezamierzona muzyka tła, zupełnie przezroczysta, mechaniczna. Gdyby jeszcze wspomniany producent sprawdzał się wyjątkowo w którejś ze stylistyk, można byłoby go bronić, że musiał mierzyć się z bitami z nie do końca swojej bajki. Ale nie - on po prostu sprawdza się jako wyrobnik, w niczym nie jest blisko czołówki.
Prawie 80 minut nie upływa w okamgnieniu, bo i upłynąć nie może. "DDA" jest ciężkim materiałem ze średniej półki, więc najmocniejszym punktem programu pozostanie kontrowersyjna okładka, która w mig obiegła całą sieć.
Peja/DJ Zel "DDA", Fonografika
5/10