Recenzja Panic! at the Disco "Death of a Bachelor": Najwyższy czas zacząć naprawdę panikować
Są takie albumy, które wydają się dedykowane fanom zespołu. Faktu tego nie zmieniają nawet nieliczne odświeżające pomysły, które – jeśli zostaną w ogóle rozwinięte – pełnię potencjału ujawnią dopiero na kolejnych albumach. Tak właśnie jest z "Death of a Bachelor".
Panic! at the Disco od dłuższego czasu nie jest kwartetem - od pewnego nie jest nawet duetem. Na dobrą sprawę zespół to teraz jednoosobowy projekt, za którym stoi Brendon Urie. Powstaje w takim razie pytanie, czy jest sens używać jeszcze starej nazwy? "Death of a Bachelor" zapowiadane było w końcu jako powrót Panic! at the Disco do starej formuły.
Jeżeli ktoś oczekuje, że deklaracje będą miały odbicie w rzeczywistości zapewne lekko się zawiedzie. Słuchacza wita utwór "Victorious", który wydaje się próbą przeniesienia dubstepowej dynamiki do pop-rockowej stylistyki. Syntetyczne brzmienie gitar, spory udział elektroniki, ekspansywny, mocno skompresowany werbel na refrenie - aż dziwne, że w utworze nie pojawiają się żadne wobble.
Może się to podobać, jednak trudno zaakceptować fakt, że bogaty aranż jest zupełnie zabijany przez mix - wszystkie ścieżki poprowadzone są na jednej płaszczyźnie, przez co w utworze zupełnie brakuje planów bliższych i dalszych. Pogoń za głośnością nigdy nie była dobrym pomysłem. Niestety, jest to problem, który dotyczy nie tylko piosenki otwierającej. W utworach dzieje się naprawdę dużo, instrumenty pojawiają się i znikają, ale wydaje się, że brakuje im głębi brzmieniowej. Wyjątków jest naprawdę niewiele: ot, chociażby genialny mostek w "L.A Devotee" albo kabaretowe "Crazy=Genius" z nawarstwionymi dęciakami. Szkoda jedynie, że retro-wątek w drugim z utworów obija się o bardzo przeciętny, pop-rockowy do bólu refren.
To nie jedyny retro-moment na płycie, bo "Death of a Bachelor" kończy utwór "Impossible Year" - cudowna kompozycja na fortepian i sekcję dętą, brzmiąca jak wyjęta wprost z repertuaru... Franka Sinatry. Szkoda, że przez to niereprezentatywna dla całego albumu. Inna stylistyka sprawiła, że Brendon postanowił poprowadzić swój wokal bardziej przeponowo, dzięki czemu słucha się go z nieskrywaną przyjemnością. Niestety, śpiew lidera Panic! at the Disco to rzecz niesamowicie kontrowersyjna: gdy muzyk nie szarżuje jak w zwrotkach tytułowego utworu czy wspomnianego już "Crazy=Genius" jest naprawdę doskonale, nawet jeżeli rozwiązanie to wydaje się nad wyraz bezpiecznie. Jednak ujawniająca się przy mocniejszych fragmentach (tak się składa, że najczęściej są to refreny) skrzecząco-krzycząca maniera, będąca chyba wynikiem zapatrzenia w Fall Out Boy, już tylko irytuje.
Powiem wprost: mam problem z tym albumem. Z jednej strony jest poprawnie, z drugiej: nic więcej. W końcu "Impossible Year" czy doskonałe retro-momenty wiosny nie czynią. Znaczna część krążka pozostawia słuchacza obojętnym i nie wywołuje nawet najmniejszych emocji. Mam jedynie nadzieję, że utwór zamykający krążek stanowi punkt wyjścia do kolejnego albumu, bo w tej stylistyce Panic! at the Disco słuchałoby się wręcz wyśmienicie. Ba, kompletna zmiana formuły byłaby chyba w tym momencie najlepszym krokiem, jaki mógłby podjąć Brendon Urie. A tak na "Death of a Bachelor" dostajemy pop-rock, który - oprócz kilku fragmentów - nie zachwyci nikogo z wyjątkiem najbardziej oddanych fanów. Chyba najwyższy czas zacząć naprawdę panikować, prawda?
Panic! at the Disco "Death of a Bachelor", Warner
5/10