Recenzja of Montreal "Innocence Reaches": Grali już wszystko, od Kombii do White Zombie
Paweł Waliński
Jak w tytule. of Montreal to muzyczne kameleony, którym zazwyczaj jednak wszystkie te metamorfozy nieźle wychodzą. Nowy album to tylko potwierdza. Choć podkreślam słówko "nieźle".
Ostatnimi czasy zdarzało się im grać i hard rocka z seventiesów, i psycho pop z końcówki lat sześćdziesiątych, i elektronikę. Żonglowali cytatami z Beach Boysów, Beatlesów i Bowiego. W ich twórczości znajdziecie właściwie, co tylko chcecie. Taki hipermarket dla dźwiękowo ogarniętych. I tym razem, jak kot z pęcherzem skaczą po przeróżnych muzycznych stylistykach. Przy czym lider, Kevin Barnes nie traci z oczu psychodelii i cały czas jest z nią w jak najbliższym kontakcie. Czyżby całkiem udany mariaż między parkietowymi bangerami w klimacie retro, a rajem użytkownika ayahuaski? Niewykluczone.
Startujemy EDM-owym (choć termin to paskudny, bo co tak naprawdę dziś znaczy?) "Let's Relate", by zupełnie swobodnie przejść do wybitnie italowego "Different for Girls". W "Gratuitous Abysses" of Montreal zdejmują czapkę przed garage rockiem, noise rockiem, a jednocześnie glamują po linii Marka Bolana, choć to akurat melodycznie jeden ze słabszych momentów albumu. Bardziej w tych kategoriach przekonujący jest natomiast nawiązujący do Lautreamonta "Les Chants de Maldoror", w którym znalazło się miejsce na bezczelnie długą, kompletnie niedzisiejszą solówkę, brzmiącą jakby Barnes przeprowadzał demonstrację cojones. Można nie kupić, ja kupuję z szyderą na twarzy. Pewnie podobną do jego szydery, kiedy tę solówkę nagrywał. A gdy tylko wychodzimy z tego rockowiska, of Montreal ciskają nam w twarz kolejną szyderę. "A Sport and a Pastime" to numer zrobiony zgodnie z prawidłami współczesnego mainstreamowego r'n'b, które z powodzeniem mogłoby znaleźć się na przykład na złych ostatnich płytach Nicka Jonasa, czy Justina Biebera. To nie żart. To znaczy nie mój żart, bo Barnesa z pewnością. "Ambassador Bridge" zagląda z kolei do szufladki z folk rockiem i funkiem. Przy wstępie w tyle głowy kołacze gdzieś "D'Ya Think I'm Sexy" Roda Stewarta. Tymczasem numer przechodzi zupełnie bezkolizyjnie w ponury pop zahaczający i o Jamesa Blake'a, i o Beatlesów (harmonia w refrenie). I taki namechecking można uprawiać do końca płyty, bo "Innocence Reaches" przez swój poziom urozmaicenia, podobnie jak i dawniejsze nagrania of Montreal z powodzeniem może funkcjonować jako swego rodzaju muzyczny palimpsest, gdzie jedno nadpisuje się nad drugim, gdzie można szperać, szukać i doszukiwać się naprawdę wielu i naprawdę szerokich inspiracji. I to oczywiście bardzo fajna zabawa. Choć jeszcze nie powód, by dostawać palpitacji serca i stawiać pomniki.
To bogatsza płyta, niż większość ich dotychczasowych nagrań, choć może nie tak wielka, jak "Hissing Fauna Are You the Destroyer", która pewnie do grobowej deski pozostanie opus magnum Barnesa. Ale wstydu kompletnie nie ma, przeciwnie: jest pewien wzrost formy, albo przynajmniej wzrost chęci, by znowu nagrywać rzeczy dla współczesnej muzyki ważne, a nie tylko przyzwoite. To dobre wieści na przyszłość. Czyniące z of Montreal na powrót twór, który warto jednak śledzić. A nuż...
of Montreal "Innocence Reaches", Warner 6/10